Byłem dzisiaj nad Wisłą. Łaziłem po Wyspach
Świderskich między Ciszycą a miejscem przeprawy żołnierzy I Armii Ludowego
Wojska Polskiego w sierpniu 1944 r. na wysokości Czernideł i Łęgu. Było
ciekawie, chociaż wiatr niemiłosiernie dokuczał.
O brzasku z połówką księżyca na nieboskłonie
szedłem koroną wału do miejsca, w którym ktoś przeprowadził przejazd ku rzece.
Płyty betonowe zmurszały. Pod poszczerbionymi krawędziami woda wypłukała doły,
uniemożliwiając przejazd. Samochód zwiesił by się na betonowym gruzie.
Jakiś kot udawał, że go nie ma, leżąc między
kępami trawy na zboczu wału. Nad nim przechadzał się kogut bażant, pilnując
wybranki, która wyfrunęła nieomal spod moich nóg. Tak dobrze maskowała się w
pozimowej sierści przerośniętej od spodu świeżymi pędami. Furkot skrzydeł
pobudził niewidoczne zające do ucieczki. Zbiegły w łęg.
Kot nadal niewzruszenie
udawał, że go nie ma, chociaż patrzył w obiektyw. Ja niewzruszenie udawałem, że
go nie widzę. I tak niewzruszeni sobą nawzajem rozminęliśmy się, gdy postanowiłem
zajrzeć w głąb niewielkich poletek obok wypalonego pożarem gospodarstwa,
szukając nieobecnych saren. Im bardziej zaglądałem na polany, tym bardziej saren
nie było. Zrezygnowany zszedłem z wału. Przedostałem się nad rzekę. Spłoszony
koziołek oszczekał mnie z gęstwiny. Jak mnie zobaczył? Bóg raczy wiedzieć. Ich
wrodzony astygmatyzm nie powinien pozwolić mnie dostrzec przez plątaninę
gałązek, konarów, chmurę baziek i rozwijających się pąków liści. Może usłyszał
kroki? Nie mógł zwęszyć, bo wiatr przeciskał się przez łęg, wiejąc od niego.
Stanąłem nad zatoczką. Naprzeciwko ujścia
Świdra. Brzask pojaśniał. Z południa napływały chmury. Cienką warstwą, która
poróżowiała od spodu. Wiatr napierał coraz silniej. Marszczył powierzchnię
Wisły. Przeganiał ptaki.
Ujście Świdra sfotografowane kilka lat wcześniej |
Spod skarpy wyleciała parka piskliwców. Zanosząc się
przenikliwym gwizdem, osiadła na wykrocie wynurzonym z płytkiej toni. Ustawiłem
się tak, by ich kąt oblała smuga słonecznego światła wzniecona przez słońce,
które wyglądało spomiędzy konarów drzew na drugim brzegu. Świt przeistoczył się
w złotą godzinę. Szarpiąc się z wiatrem, polując na chwilę ciszy, robiłem
zdjęcie za zdjęciem. Wiedziałem, że połowa nadawała się do usunięcia. Poruszone.
Piskliwce siedziały na środku rzeki w plamie złota, nic sobie nie robiąc z
moich wysiłków. Odleciały po gwałtownym porywie wiatru.
Piskliwiec |
Szedłem skrajem brzegu ku wyspie bobrów.
Wszędzie zalegały powalone wierzby, osiki, topole brodawkowate, klony. Bobry
nie oszczędzały krajobrazu, szukając jedzenia i miejsc dla nor. Tylko samych
bobrów nie widziałem. Im bardziej wychylałem się znad krawędzi osuwisk,
ryzykując upadek do rzeki, tym bardziej były nieobecne. Wiatr przegonił je do
ciepłych nor.
Ześlizg bobra |
Przechodziłem nad świeżymi odciskami błoniastych łap, smugami
wleczonych gałęzi, piaskiem wygładzonym przez płetwiasty ogon. Wszystko to
stało się w nocy. Życie. Pozostał mi tylko krajobraz. Jak zwykle urzekający.
Urzecze tak ma! Choćby nie wiem jak Maurycy Stanaszek wywodził nazwę od Łurzyca,
ja wywodzę od urzeczenia. Intuicyjnie.
Kiedyś w tym miejscu było tak |
Zanikające ścieżki |
Ścieżki na krawędzi klifu znikały co i raz.
Płytki nurt nieustannie podmywał skarpę, porywając oplecioną korzeniami darń,
wyrywając z brzegu drzewa. Wciąż patrzyłem pod nogi. Zarośnięta wyspa kryła
mnóstwo śladów fal powodziowych sprzed kilku laty: parowy, garby, korytarze.
Bobry wygrzebały w brzegu ześlizgi do wody. Przełaziłem nad odsłoniętymi
korytarzami do ich nor. Wszędzie czyhały pułapki: kikuty zgryzionych drzewek,
splątane pędy jeżyn, wikliny, skrzypu, pokrzyw, nawłoci. Ścieżki tworzyły
labirynt. Wchodziłem w nie, cofałem się, szukałem przejść. Łęg nie ułatwiał
życia. Wyspa zarosła od czasu, gdy fotografowałem Wisłę z tego zakątka naście
lat wcześniej.
Ten sam kąt naście lat wcześniej, nurt był węższy |
Z sezonowej wyspy bobrów |
Stanąłem naprzeciwko drugiej wyspy. Trójka
łabędzi spływała z nurtem przez smugę światła. Słońce wznieciło kontrasty.
Złota godzina przeszła w całą jaskrawość. Oczy bolały od patrzenia. Chmury
ustępowały.
Zszedłszy na dno suchego łożyska bocznej odnogi nurtu, zawróciłem.
Próbowałem iść odnogą. Zrezygnowałem, widząc kałuże, zarośla, z których sypały
się kleszcze. W tym roku istna plaga. Za wąwozem poszedłem przez pola ku
wierzbom skrywającym zarośnięty staw pod wałem i mateczniki saren. Koziołek
przemknął między drzewami. Wpadł w łan nawłoci. Nie zdążyłem podnieść aparatu. Droga
skończyła się przed mierzwą. Nie miałem odwagi wejść w gąszcz. Wspiąłem się na
wał. Nie pozostało nic innego poza fotografowaniem nużącego krajobrazu pól w
kierunku Czernideł i Łęgu, sójek, sikor, gawronów, wron…
Zszedłem do siedliska bobrów wokół odciętego
od nurtu stawu. Jego tafla rozlewała się między nierównościami rzecznego dna i
opierała o podstawę kilkumetrowego klifu zarośniętego wikliną i klonami
jesionolistnymi. Przez kilka lat wykształciła się w tym kącie swoista flora.
Bobry nakryły wejścia do nor stertami wysuszonych gałęzi...
Jeszcze tylko
mastodont z wysuszonego wierzbowego pnia, z wszystko widzącym okiem...
Prehistoryczny... |
Czasem trzeba się podrapać |
Jeszcze
podejście po grząskim piachu... Ścieżka powiodła mnie przez łęg nad główny
nurt. Nasilający się wiatr zdmuchnął piasek, zatarł ślady ludzi i zwierząt,
odsłonił pokłady kruszywa. Stabilniejszego dla butów. Uciekałem. Wiatr znad
Sahary stawał się nieznośny. Sypał piaskiem w obiektyw, w okulary, pod powieki …
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz