Rano byłem na Łachach Brzeskich. Piękny wschód słońca.
Wyrwałem się z domu na urzeczański wschód słońca. Mroźna noc, bezwietrzna, bez chmur. Na niebo podświetlone lekkim brzaskiem wspinał się siekierkowski warkocz i snuł się bez przekonania na południe. Szron osrebrzył trawę. Skrzyła się w świetle latarń. Pierwsza pogodna noc od Sylwestra…
Zostawiwszy samochód pod pokręconą sosną, przeszedłem przez wał przeciwpowodziowy odprowadzany pianiem spłoszonych kogutów. Jeśli więc byłem cokolwiek zaspany, bażanty wyrwały mnie z roztargnienia…
Mróz ścisnął murawę i koleiny drogi. Schodziłem ku koniom na ogrodzonej łące. Stały pod narzutami chroniącymi przed zimnem albo spały pod dachami prowizorycznych wiat. Podeszły do ogrodzenia, gdy przechodziłem mimo, depcząc zamarznięte, pełne wybojów koleiny. Mogłem spojrzeć w ich mądre pełne empatii oczy, dotknąć delikatnych nozdrzy…
Brzask podświetlał drzewa przerzedzonego łęgu. Horyzont rozdzielał malinową poświatę od spowitej cieniem płaszczyzny rzeki. Od wyspy pod Kępą Nadbrzeską dobiegały okrzyki mew. Z trudem dostrzegałem ich jasne kontury
odcinające się od piasku i szarej trawy spowitej półmrokiem. Podchodząc do linii wierzb nad urywającą się krawędzią brzegu, usłyszałem żurawie. Wydały klangor, przeleciawszy bezszelestnie na zachód. Odprowadzałem je spojrzeniem. Aparat był uśpiony.
Mój wajdelota trwał na swoim miejscu, patrząc na misterium świtu. Jego kostur zmienił się w pokaźne drzewo. Fotografuję go od lat, dziwiąc się jego zadziwieniu urodą rzeki. Wciąż kojarzy się z Księgami Jakubowymi. Wrażenie nieodparte, pobudzone Noblem dla Olgi z dredami.
Dzisiaj patrzył na wezbraną Wisłę. Nurt wycinał płaty darni oplecionej korzeniami topól i wierzb, opuszczał po piasku z grzbietu brzegu na płyciznę, a potem rozpuszczał fraktalnymi warkoczami wody, której powierzchnię zaburzały wiry i odbicia od nierówności dna. Jeden z takich płatów oberwał się nieopodal i sunął leniwie ku wodzie, wzniecając szmery…
Szedłem ścieżką do wąwozu za pochyloną wierzbą. Zamierzałem zejść w jego wnętrze. Utknąłem przed wypełnionym starorzeczem. Wisła przykryła zagłębienia, w których zwykłem błądzić między rumowiskiem starych wierzb oplecionych dzikim chmielem i przetkanych wszędobylską nawłocią. Podchodząc bliżej, spłoszyłem stado krzyżówek. Poderwały się do lotu, pozostawiając za sobą koliste fale.
Brzask pojaśniał. Rąbek słonecznej tarczy wychylił się spoza drzew drugiego brzegu, nieopodal dachu jednego z domów za wałem. Zrobiło się magicznie. Słońce wspinało się po gałęziach i po smudze światła strzelającej w niebo. Przed jego tarczą przelatywały ptaki. Na wodzie pełnej wirów zapalił się warkocz. Z południa nadlatywały klucze kormoranów…
Plama na słońcu |
Gdy mewa zostawia swój cień na słonecznej tarczy |
Zauroczenie |
Nad ptasią wyspą podniósł się harmider. Stado mew wypełniło przestrzeń chmurą skrzydeł, chórem donośnych przenikliwych krzyków. Pomyślałem:
- Bielik.
Jednak nie. To kormorany w chaotycznych kluczach rozciągniętych na setki metrów wystraszyły kolonię. Zmierzały na północ. Niezdecydowane, kto przewodzi, a kto powinien. Misterium… Odlatywały bezgłośnie, niknąc w perspektywie rzeki…
Przemarznięta mgła nad horyzontem zapaliła flarę po prawej stronie słońca. Zwykle powinna być i druga. Lustrzane odbicie. Zabrakło jednak woali gaszących kryształ nieba. Słońce podnosiło się nad bezlistne korony drzew. Ptaki przelatywały na tle jego tarczy zaznaczonej plamką jakiegoś obłoku. Jeden zostawił nawet swój cień – tak zagrał kontrast, dzięki któremu aparat zarejestrował skrzydło na tarczy, lecz zgubił pozostałą część konturu ptaka za obrysem tarczy. Automatyka Lumixa wciąż zadziwia, wydobywając z kadru magię…
Nie odmówiłem sobie spaceru w kierunku najpiękniejszej wyspy Łach Brzeskich, rozpartej w południowej części rezerwatu. Musiałem obejść wąwóz starorzecza wypełniony wodą. Bez żalu. Topole fotografowane na tle wstającego słońca, które zmieniło barwę ze złotej na platynową, wciąż wywierają wrażenie. To ich fraktalna struktura powodująca, że nagie drzewa są równie piękne niczym pełne liści.
Umierające też przyciągają uwagę, bo są źródłem nowego życia. Ścieżka ku rzece wiodła między kruchymi topolami i wierzbami, skąd dobiegały godowe krzyki i werble dzięciołów. Między krzewami i zaroślami, w których migotały sikory, mazurki, trznadle. Zbyt ulotne, by dały się schwytać obiektywem. Nawet wtedy, gdy przysiadywały na rozpadających się kikutach pni.
Świt wytrącał z bezruchu. Mróz i szron na poszyciu orzeźwiał. Wiatr zamarł. Słońce dotykało twarzy ciepłem… Ogarnęło mnie poczucie komfortu, którego dawno nie doznałem. Pomyślałem:
- Warto było wstać. Nic że szaro jeszcze, że paleta kolorów uboga…
Mijałem kępę zamarłych wysuszonych drzew z nagimi, pozbawionymi kory, pniami oblepionymi hubą. W głębi srebrzył się wał przeciwpowodziowy, odgradzając od zabudowań Wólki Dworskiej. Tutaj było cicho. Stara droga zsunęła się z darnią do rzeki. Musiałem przez łan nawłoci ścieżką wydeptaną przez zwierzęta, których tropy zastygły w przemarzniętym błocku. Dziki, gdybym je spotkał, nie miałyby gdzie się wycofać. Nie zobaczyłem ich jednak.
Ścieżka wywiodła na polanę, skąd rozpościerał się widok na południową część rezerwatu, w drugą na brzeg Nadbrzeża i Starego Otwocka z charakterystyczną ścianą łęgu między zabudowaniami. Słońce zaczęło zmiękczać ziemię skutą mrozem. Spacer dobiegał końca, zmuszając do jego najmniej lubianej części – powrotu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz