Odwiedziłem Wyspy Świderskie. Było bosko. Zaparkowałem samochód w Ciszycy nieopodal lądowiska helikopterów. Poszedłem grzbietem wału wzdłuż łęgu podświetlonego łuną nieśmiałego brzasku nad Wisłą. Przez splątane gałęzie topól, rozpadających się wierzb, klonów jesionolistnych przeciekał zachmurzony fiolet. Z trudem rozświetlał taflę wezbranej rzeki. Nurt rozlał się po płyciźnie i zakrył wszystkie zakamarki rzecznego koryta, które deptałem jesienią w entourage’u jesiennej mgły.
Ptaki mimo to rozgadały się na dobre, wypełniając przestrzeń muzyką. Gdzieś obok skrzeczał bażant. Z bezlistnych białodrzewów nadawały dzięcioły. Rytmiczne werble rezonowały na uschniętych konarach. Od rzeki dobiegał chichot mew… Trawa wzdłuż ścieżki powoli nabierała barw. Szronu nie było. Na twarzy czułem delikatny dotyk południowego wiatru. Łęg tłumił podmuchy. Staw za rozpadającymi się ze starości wierzbami trwał w bezruchu, odbijając baranicę obłoków na niebie.
Zszedłszy na dno wyschniętej odnogi nurtu, skierowałem się między kępy rozłożystej wikliny. Obłoki na wschodzie przyjmowały urzekające kształty. Niektóre zwiastowały deszcz, który wysychał, nim opadł na ziemię. Słońce za horyzontem podmalowało je paletą fioletów i purpury. Podchodziłem nad wodę, zachowując ciszę. Ścieżka urywała się tuż za linią zarośli. Niektóre krzaki zsunęły się do wartkiej wody, obnażając splątane korzenie. Bobrów nie zobaczyłem, chociaż wokół ślady wieczornego żerowania. Nurt szemrał pod kępą, gdzie przysiadłem na czas filmowania.
Nie byłem sam. Kilku amatorów i amatorek świtu nad Wisłą szukało miejsc do fotografowania brzasku i wschodzącego słońca. Chmury malowały niebo coraz bogatszą paletą barw i odcieni. Znad horyzontu wystrzeliły flary i smugi cienia. Obrazy ożyły. Mewy rozgadały się na dobre. Latały nad głową i wokół. Chichotały. Naigrawały się z kogoś. Tak się wydawało…
Szedłem grzbietem podmywanego klifu. Powierzchni wody nie zakłócał żaden pióropusz. Ryby zaległy w toni. Zwierzęta zaszyły się w zaroślach. Nurt wdzierał się w plażę, rzeźbiąc łuki, ściągając drzewa z brzegów, tworząc nowe zasieki pod cyplem celującym w ujście Świdra…
Minąwszy łódkę zacumowaną na skraju obnażonej mielizny, zanurzyłem się w łęg. Ścieżka wydeptana w wysuszonym poszyciu wiodła między sprężystymi wiklinami i odrostami klonów. Urywała się w miejscu, gdzie do wody osunął się ogromny białodrzew. Jeden z pni jaśniał bielmem odsłoniętym przez bobry. Pnie spięte splątanymi systemami korzeniowymi nie były podgryzione. Uśmiechnąłem się, przypominając sobie scenę z „Bruneta wieczorową porą”, w której niezawodny Jan Kobuszewski pouczał Jasia, młodego adepta zmotoryzowanej sztuki śmieciarskiej, dlaczego nie należy śniegu wywozić do Wisły.
„praktykant Jasiu: Szefie! Po co tu stajemy?
kierowca MPO (przewożący śnieg): Jasiu! Jasiu, jako praktykant na nauce musisz wiedzieć, że w pracy ważne jest: primo - wydajność, secundo - ...no?
praktykant Jasiu: E?, O...szczędność!
kierowca MPO: Tak jest!! Tak jest! Brawo! Skoro więc tak, to wiele kosztuje jeden litr benzyny?
praktykant Jasiu: U pana?
kierowca MPO: Nie, heh, tak zwanie oficjalnie!
praktykant Jasiu: Yyy...dziewięć złotych.
kierowca MPO: To przemnóż to przez kilometry od Wisły i z powrotem, od bazy i nazad, to ile ci wyjdzie? Nie tera, w domu se przemnożysz, zostaw! Dużo ci wyjdzie! To co zrobić, żeby wyszło mniej?
praktykant Jasiu: Yyy...
kierowca MPO: No! Nie yyy, tylko no?
praktykant Jasiu: Wisłę przybliżyć!
kierowca MPO: Dobrze kombinujesz, dobrze! Tak więc śnieg trzeba zrucać nie do Wisły, tylko...? rozumiesz...?
praktykant Jasiu: Jak słońce wyjdzie to i tak śnieg stopi, i on spłynie!
kierowca MPO: Tak jest! Siły przyrody w służbie człowieka! Widzisz te wajchę? No, no to ciąg, ieee!...”
Bobry też mają zmysł praktyczny. Nie zawsze muszą się natyrać, żeby zjeść do syta i zostawić mi ładnie przygotowany foto-temat…
Fotografowałem fraktalne kwiatostany wysuszonych nawłoci na tle rozjaśnionej rzeki. Przeciskałem się przez sprężyste łodygi głogów. Wszystko przez ścieżkę, która zsunęła się z darnią. Dobrnąwszy do wyschniętej odnogi nad kolejną zatoczką, zszedłem po grząskim piasku nieopodal kępy nadgryzionych topól. Bobry rulez, chociaż ich nie widać.
Ranek się stawał. Słońce coraz śmielej rozświetlało krajobraz, gasząc magię świtu. Wracałem, depcząc piasek pomarszczony wezbraną przed kilku tygodniami wodą. Kąt wydał się bajeczny. Musiałem przystanąć na chwilę i nasłuchiwać dzięciołów ożywionych chwilą. Zewsząd dobiegały ich dźwięczne pokrzykiwania i werble…
Wydostawszy się na grzbiet wału, ujrzałem za zdziczałym sadem urokliwy dom nieopodal spalonego siedliska; rozjaśnioną stolnicę Urzecza z rozrzuconymi wszędzie wierzbami, topolami, pasmami zagonów, resztkami terp po starych zabudowaniach, gospodarstwami Łęgu i Ciszycy...
Wiedźmy Urzecza |
Powrót nastrajał do wiosny. Łęg rozbrzmiewał trzaskami pękającego drewna. Jakaś umierająca topola, wsparta o sąsiada, runęła w końcu, ciągnąc za sobą mierzwę wysuszonego chmielu. Żadnego wiatru, żadnego osuwiska, niczego, co by zwiastowało takie zdarzenie… Nie zdążyłem sfotografować upadku. Z wysuszonej ziemi u stóp wału podniósł się rudy kurz i powoli opadał wokół…
Wisła jak zwykle:
- Urzeka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz