Koronawirus szaleje od tygodni, a z nim
jeszcze bardziej rozbuchana w mediach panika. Zwala się giełda. Warszawa
wymarła. Ludzie w amoku. Na basen nie chodzę. Wszystko pozamykane.
Ogólnokrajowa kwarantanna.
Wbrew przeciwnościom pojechałem jednak nad Wisłę.
Jak zwykle o świcie. Wstałem o 4:30. Słońce wzeszło o 5:50. Pogoda marzenie.
Niebo nieskalane chmurką.
Księżyc zmierzający do połówki. Pełnia już za nim od
tygodnia. Gwiazdy czyste. Wiatru nawet na lekarstwo. Mróz 7 stopni. Kałuże
pokryte szkłem lodu. Trawa obsypana szronem. Powietrze orzeźwiające. Brzask na
wschodzie symboliczny, a mimo to osiedlowe ptak pobudzone, kwilące,
szczebioczące, skrzeczące, kraczące, pokrzykujące. Po prostu życie na
przedwiośniu...
Nim zszedłem na plażę Wysp Świderskich, nie
oparłem się pokusie uwiecznienia urzeczańskiej nostalgii. „Taka gmina
mazowiecka” ma w sobie coś uwodzącego. Zwiastowanie? Smutek? Zamyślenie?
Poczucie osamotnienia? Wydobywane z zakamarków świadomości myśli o tych, którzy
niegdyś stąpali ścieżkami, uprawiali ziemię, budowali drogi, wały wzdłuż rzeki,
domostwa na terpach, ogławiali wierzby, oddawali się olęderskim obyczajom i
praktykom wiernych?...
Piasek, chociaż pokryty srebrem, ustępował
miękko pod butami. Za korytem wyschniętej odnogi skierowałem się na północ
ścieżką odrastającego łęgu. Szedłem między osikami, wierzbami, wikliną i
suchymi zaroślami wrotyczu, mozgi trzcinowatej, nieznanych mi traw.
Przez
plątaninę nagich witek zobaczyłem kobietę fotografującą świt nad Wisłą.
Dźwigała aparat z teleobiektywem. Robiła zdjęcia z ręki. Nie podszedłem.
Wolałem przygotować się na wschód słońca w miejscu, gdzie plaża wdzierała się
klinem między boczną odnogę a główny nurt, rozlany po płyciznach, rzeźbiący
tylko sobie znane najważniejsze koryto pod brzegiem Karczewa i Otwocka.
Wszędzie zalegały martwe drzewa, przywleczone
z góry. We mgle tańczącej nad powierzchnią wody, sprawiały wrażenie zastygłych
postaci w nie dającej się opisać nirwanie. Pomyślałem:
- Świątynia entów.
W przeciwieństwie do świata fauny ciała
umarłych drzew nadal są piękne. To rzeźby natury. Wyglądające za każdym razem
inaczej o świcie, w świetle dnia, nocą przy poświacie księżyca, osypane szadzią
lub śniegiem, albo rozgrzane słońcem, w jesiennym entourage’u albo w
otoczeniu wiosennej zieleni, w skwarze lata, zalane światłem, otoczone tysiącem
drżących refleksów... Fascynują mimo bezruchu.
Mijałem je równie pobudzony jak podczas
fotografowania lisów czy bobrów, przelatujących ptaków czy łabędzi
odpoczywających w zatoczkach, polującego bielika lub żurawi na mieliznach Łach
Brzeskich.
Siekierkowskie warkocze |
Drzewa ożyły, kiedy słońce uniosło się nad
łęgiem drugiego brzegu i prześwietlało mgłę ścielącą się nad Wisłą.
Złota
godzina nasyciła krajobraz. Fotografowie, których zostawiłem za sobą, ożywili
się także. Chodzili wzdłuż płynącej wody, kadrując, ustawiając trójnogi,
manipulując aparatami, szukając dogodniejszych miejsc.
Uczyniłem z nich mimowolne motywy zdjęć. Nic
tak nie ożywia kadru jak dyskretnie ulokowana sylwetka człowieka. Oglądającemu
wydaje się wówczas, że autor miał coś istotnego na myśli. Zdjęcie zaczyna mieć
antropocentryczną wymowę. Chociaż ja sam bardziej zajmuję się wrażeniem ulotnej
chwili, a nie epatowaniem intelektualnymi podtekstami.
Ścieżka bobrów |
Zatoczka pod skarpą i łęg przyoblekły się
paletą brązów. Lodowe szkło nie zasłaniało wnętrza burej wody. Przeszedłem nad
ścieżką bobrów wytartą płetwami ogonowymi. Ścieżka była w użyciu każdej nocy.
Gdzieś obok musiały być nory. Wszędzie widziałem sterty niestarannie
narzuconych gałęzi, odartych z łyka. Nieco dalej plaża wbijała się klinem w
wodę. Pod skarpą zatoczka zwęziła się do lada strumyka dającego się
przeskoczyć.
Parkiety Wisły |
Po prawej nurt omywał kępy łozy spinające korzeniami piasek
niewielkiej wysepki. Ustępująca woda odsłoniła rzeźbione dno. Deptałem
zamrożone reliefy. Fotografowałem wypukłości wynurzające się spod warstewki
napływającej wody i kontrastujące z refleksami światła.
Zachwycałem się krajobrazem dalekiego cypla,
którego wierzchołek znikał w tumanie mgły, łódką pod skarpą, zatoczką wypłukaną
przez napierający nurt. Tam, gdzie jeszcze w ubiegłym roku biegła ścieżka,
zobaczyłem zasieki powalonych drzew.
Plątanina konarów, gałęzi, wyrwanej darni
zamieniła przyjazny zakątek w ostoję dzikich zwierząt, ptaków i czatownie
zimorodków. Kładeczka wędkarska sklecona z dala od wody znalazła się nad nią.
Można było przysiąść i zarzucić wędkę w obiecującą toń pełną zwarów i wirów.
Ześlizg bobrów |
Zwykle chodziłem na ów cypel. Ścieżki jednak
nie było. Wspiąwszy się na skarpę ześlizgiem bobrów, kluczyłem w gęstwie
łęgowego podszytu ledwo widocznymi tropami, które plątały się wśród
rozpadających się wierzb, między kolumnami białodrzewów i osik.
Łęg
rozbrzmiewał koncertem. Wszędzie podekscytowane ptaki. Wszędzie gody. Zewsząd
dobiegały śpiewy, werble, pokrzykiwania. Ruch intensywny. Do zatracenia.
Dzięcioły
nie zważały na moje dziwne zachowanie, gdy podnosiłem aparat z monopodem nad
głowę, by je fotografować podczas perkusyjnej solówki. Ich nastrój się
udzielał. Czułem się jak podczas występów trzcinników w szuwarach, gdy
przepływałem kajakiem tuż obok. Wiosna. Po zimie, która nie nadeszła…
Księżyc i jego piewca |
Piewca i jego księżyc |
Gdy gardło rozbolało, trzeba się zmyć po angielsku |
Stanąwszy na koronie wału przeciwpowodziowego
usłyszałem popisującego się kosa na wierzchołku jednego z bezlistnych konarów.
Tkwił na tle księżyca. Jakby go adorował. A może to księżyc adorował swojego
piewcę?
Kiedy odleciał, wróciłem do pary dzięciołów w godowym nastroju. Nie
dały się podejść. Nie potrafiły usiedzieć w miejscu. Z kilkudziesięciu
wymęczonych fotografii udała się jedna. Cóż. To nie modele.
Słońce rozjaśniło krajobraz na dobre. Już nie
fotografowałem pod ostre światło. Oczy bezwiednie uciekały przez oślepiającym
blaskiem słonecznej tarczy. Kontrasty stały się nie do zniesienia. Zaczynał się
mazowiecki dzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz