To był jeden ze świtów nad Wisłą, który zapada
w pamięć. Początek września. Powietrze pozwalające zajrzeć w najdalsze zakątki
krajobrazu rzeki. Brzask budzący barwy wczesnej jesieni.
Cisza uwydatniająca
rozmowy ptaków szykujących się do odlotów lub do zimowego przetrwania.
Sejmikowanie brzegówek.
Zszedłszy ku wodzie, spojrzałem na osikę,
którą podmył nurt, wyrywając z piasku część systemu korzeniowego. Pod skarpą
zobaczyłem ciemny kształt. Intuicja podpowiadała:
- Bóbr!
Skierowałem aparat. Pierwsze zdjęcie na
ekranie wyświetlacza potwierdziło domysł. Podchodziłem niespiesznie, fotografując
na przemian zwierzę i brzask nad bezwietrzną rzeką. Bóbr zajmował się toaletą.
Czyścił futro, siedząc na skraju piasku i trawy. Uciskał łapami płetwę ogonową
i fałdy na brzuchu, wyciskając tłuszcz z gruczołów. Smarował nim sierść.
Stracił czujność. Byłem coraz bliżej. Zamarłem, usłyszawszy cichy plusk. Kątem
oka dostrzegłem trójkątną falę. Z wody wynurzył się kolejny bóbr. Podpływał do
pierwszego bezgłośnie, bez pośpiechu.
Aparat grzał się w dłoniach. Seans trwał i trwał. Bóbr podpłynął do brzegu. Ten pierwszy, większy, nie przerywał toalety. Zwierzęta zaczęły się obwąchiwać, dotykać łapami, obejmować, przytulać. Łączyła je więź rodzinna. Ta scena dowodziła, że natura dała im życie uczuciowe, empatię, inteligencję emocjonalną. Miały wszystko to, co cechuje istoty myślące. Zainspirowany sceną pomyślałem:
- Australijczycy mają swoje misie koale, my
zaś własne wodne niedźwiadki. O wiele mądrzejsze i nie zamroczone
fermentującymi w trzewiach liśćmi eukaliptusa.
Bobry wciąż mnie ignorowały. Nie dostrzegały
mnie? Wciąż byłem w ruchu, podchodząc do ich nory pod osiką, fotografując
brodźce na płyciznach, przelatujące obok mewy, rybitwy, kormorany, pospolite
siwe wrony, ptasi drobiazg i krajobrazy jaśniejącej coraz bardziej Wisły z
łabędziami w oddali…
Bóbr, który wcześniej dołączył, odpłynął za wykrot,
zawrócił, pomarudził na płyciźnie obok starszego i masywniejszego, wpłynął na
nurt między brzegiem a płycizną, zanurkował, wynurzył się, skręcił za wypukłość
brzegu… Po prostu spektakl.
Starszy bóbr skończył toaletę. Uznał namaszczenie
sierści bobrowym strojem za wystarczające. Od niechcenia wszedł do wody.
Zajrzał pod wykrot. Zawrócił.
Zanurkował, chlapiąc płetwą. Odpłynął od cypla,
wzruszając dno. Ślad jego podwodnego spaceru znaczyły bańki powietrza i gazu
uwolnionego z mułu…
Wszedłem na grzbiet cypla. Stanąłem nad osiką.
Fotografowałem coraz żywszy brzask, brodźce i kaczki brodzące po mieliźnie.
Słońce
czaiło się za horyzontem. Kiedy zaczęło wychodzić spoza drzew, rozrzuciło
cienie i smugi, rozjaśniło brzegi i łęg za plecami, nadciągającą od północy
płachtę jednolitych chmur. Poczułem błogość. Tkwiłem w ozłoconym krajobrazie z
otwartą buzią. Kominy elektrociepłowni w Siekierkach pokraśniały. Montowane
przęsła mostu południowej obwodnicy warszawskiej w budowie rozbłysły...
Bobry zawróciły. Przepłynęły pod skarpą. Tuż
pode mną. Okrążyły półwysep. Schowały się za wykrot. Kiedy tam zajrzałem, zobaczyłem
w plamie słońca tylko płetwy znikające w mroku podwodnego korytarza…
Przyglądałem się słońcu, które nazbyt szybko
rozpaliło dzień i wznieciło kontrasty. Wystawiałem twarz ku ciepłu, ciesząc się
każdą chwilą. Czas jakby zamarł. Gdyby nie chmury anektujące coraz większą
połać nieba, mógłbym tak tkwić w tym zakątku do upojenia.
Nie poszedłem dalej. Pod skarpą polowały
bolenie. Co i raz wyskakiwały z nurtu za rybim drobiazgiem. Wycelowałem obiektyw
w jedno miejsce. Próbowałem łapać ryby w wyskoku. Nie nadążałem. Chwytałem
tylko rozbryzgi. Niewyraźne. Panoramowanie nie zdało się na nic. Dzień gasł pod
naporem chmur nadchodzących z północy. Wraz z nim ów niezwyczajny nastrój…
Zakątek zniknął z krajobrazu Wysp Świderskich
w lutym, kiedy wezbrana Wisła spłukała cypel i norę bobrów pod nim. Zwierzęta
przeniosły się w inne miejsce.
Została po nim martwa osika. Ugrzęzła w piasku. Zniknie
i ona podczas najbliższego wezbrania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz