Pojechałem nad Wisłę zwabiony prognozą pogody.
W Gassach zobaczyłem chmury. Księżyc ledwo przeświecał. Nadciągały z zachodu.
Świt nie zapowiadał się po mojej myśli.
Poszedłem jednak wzdłuż Wisły. Brzask
narastał. Fotografowałem rzekę z wału. Na wodzie kręciły się wiry. Przez
gałęzie oglądałem krzyżówki. Gdzieś w oddali chlapały łabędzie.
Pływały po
drugiej stronie po płyciznach i w bocznych odnogach. Kiedy startowały, nie
mogłem fotografować przez plątaninę zarośli. Potem usłyszałem świst skrzydeł.
Ptaki przeleciały przede mną. Nad wałem. Sznurem. Odprowadzałem je wzrokiem.
Było za ciemno.
W końcu szpaler wierzb i klonów zrzedniał. Zobaczyłem więcej
ptaków. Pływały pod prawym brzegiem. Sejmikowały? Kolejny klucz startował z
wody. Zdjęcie niewyraźne. Wciąż panowała szarość.
Stanąwszy nad pierwszą ostrogą, przyglądałem
się odsłoniętym przez wodę wysepkom, kępom wysuszonej mozgi trzcinowatej z
wiechciami delikatnych kwiatostanów na tle zastygłej wody. Para łabędzi mościła
sobie gniazdo w kępce trawy. Układały listki, łodygi, przetykały mułem, po
który sięgały dziobami. Pomyślałem:
- Zły wybór.
Miejsce z pozoru wydawało się wymarzone.
Wystarczyłby jednak chwilowy przybór wody, by gniazdo popłynęło. Łabędzie też
chyba zrezygnowały. Wracając, już ich nie zobaczyłem.
Kormorany |
Chmury rzedły. Niebo pojaśniało. Za łęgiem
drugiego brzegu rozpalała się złota poświata. Krawędzie obłoków zabarwiły się
odcieniami miedzi, złota, purpury. Zbliżał się wschód słońca.
Fotografowałem
krajobraz rzeki między rozpadającymi się drzewami, krzakami. Na kolejnej ostrodze
zobaczyłem kontur postaci.
- Wędkarz?
Podszedłszy bliżej dostrzegłem statyw. W
rękach aparat z teleobiektywem. Mężczyzna przymierzał się do panoramy. Ustawiał
sprzęt. Przyglądał się krajobrazowi. Czekał.
Nie miałem cierpliwości. Poszedłem dalej.
Drugi z fotografów szykował się do zdjęcia wschodzącego słońca nieopodal mojej
ulubionej martwej wierzby. Stał u podnóża wału. Niebo pokraśniało. To przez
powietrze. Wilgotne, zamglone, wypełnione topniejącymi obłokami, które zasłaniały
tarczę pasemkami, osłabiały blask słonecznej tarczy. Wschód trwał dzięki temu
dłużej.
Idąc do zatoki wyrwanej z głównego nurtu rzeki opaską i ostrogą,
przystawałem co chwila, by fotografować urzekające obrazy Wisły malowane
pastelami i gwaszami. Do tego jeszcze godowy koncert ptaków buszujących w
łęgowym gąszczu, wyschniętych zaroślach, w plątaninie topól i białodrzewów. Nastrój
nie do opisania.
Zostawiłem fotografów. Szedłem wzdłuż łęgowego gaju wypełnionego dźwiękami.
Między wałem a rzeką rosły niegdyś potężne topole, tworząc ścianę splątanych konarów, gałęzi i listowia.
Dzisiaj powalone drzewa przygniatały ziemię. Bobry. Liczna rodzina.
W drodze powrotnej odkryłem kilka dobrze
ukrytych wejść do nor pod korzeniami starych wierzb wrośniętych w zbocze skarpy
nad starorzeczem. Szkoda zakątka.
Czajka Lotu |
Wyszedłszy na pola, usłyszałem czajki. Latały
nad zaoraną przestrzenią. Kwiliły. Wyczyniały powietrzne akrobacje. Oddalały
się. Przypadały ku sobie. Chwytały się łapkami w locie. Odpadały. Lądowały
między grudami wilgotnej ziemi, by odpocząć. Unosiły się przywołane przez
partnera. Ich kwilenie przypomina poniekąd kwilenie czarnych dzięciołów. Równie
dźwięczne, wymowne, wprawiające w nastrój melancholii. Czajki nieodmiennie
kojarzą mi się ze sceną kozackich sianokosów opisaną w Cichym Donie przez Michaiła
Szołochowa. Słysząc je, wiem nieodmiennie:
- Nadeszła wiosna, choć jeszcze nie w
kalendarzu.
Stałem nad uśpioną wodą zatoki. Wzdłuż opaski
przeleciały czaple. Chciałem je uchwycić w plamie słonecznej smugi. Aparat zawiódł.
Zanim wyostrzył na krawędzi usypanych kamiennych bloków, ptaki umknęły z kadru.
W oddali pływały kaczki. Żadnej fali, zmarszczki. Słońce wynurzało się z
otuliny pierzastych chmur. Razem z nim odbicie w lustrze zatoki. Świeciło coraz
mocniej. Łęg za plecami ocieplił się odcieniami brązu. Ziemia ustępowała miękko
pod stopami. Przestrzeń wypełniał koncert: kwilenia, okrzyki, piski, świergoty,
werble… Słowem:
- Ptasie radio.
Wszędzie zapach wiślanej wody. Zatęskniłem do
kajakowania. Perspektywa odległych wysp, zakamarków brzegów, szerokiej wody wzywała.
Wracając krętą drogą przez matecznik bobrów,
fotografowałem sikory uwijające się przy wejściach do nor, dzięcioły opukujące
suche konary na zniszczonej grobli, którą ktoś usiłował odgrodzić rozlewisko od
głównego nurtu. Przełaziłem nad korytarzami wydeptanymi przez bobry, dzisiaj
suchymi. Wisła znowu opada. Potem trafiłem na bobrowe pobojowisko. Nie odważyłem
się wejść na cmentarzysko ogromnych topól. Zasieki pni, konarów, gałęzi
oplątane mierzwą wysuszonych zarośli wydawało się nie do przejścia. I te
kleszcze oblepiające nogawki. Jeszcze ospałe, niemrawe, a już gotowe wgryźć się
w zakamarki skóry. Wycofałem się.
Wspiąłem na wał pod łęg. Spłoszyłem śpiewaka
buszującego w odrastającej trawie. Odleciał w krzaki. Usiadł na gałązce w
cieniu. Był prawie niewidoczny na tle splątanych gałązek i pędów pokrytych
porostami, nabrzmiałych zawiązkami liści. Przechodziłem mimo, fotografując. Myślałem,
że go spłoszę. Jednak nie. Zaczął śpiewać, puszyć się, iskać, znowu śpiewać. Nieśmiały
artysta. Niechętny pokazywać się publice. Głosem znaczył terytorium i oznajmiał
potencjalnej partnerce gotowość do zalotów. W końcu coś go przyzwało. Kiedy jeszcze
raz spróbowałem go nagrać, scena była już pusta.
Nieco dalej fotografowałem kosa. Niestety pod
światło. Fotografów wschodzącego słońca już nie było.
Łabędzie, które zdawały
się budować gniazdo, odleciały. Zostały niezawodne krzyżówki. Pływały między
kępami trzciny, zamoczonej trawy, sterczącego z wody bielunia, wypukłościami
błotnistego dna, wysepkami… nie wychylając się na wartką wodę nieopodal.
Światło rozjaśniło zakątek. Niechętnie wracałem do samochodu.