Ostatni dzień października. Słońce
wzeszło o 6:30, więc wstawanie o świcie nie zabolało. Zmitrężyłem trochę,
odmrażając samochód. Zdążyłem jednak na wschód słońca. Minąłem przesiekę w
łęgu, miejsce, nad którym przelatują helikoptery TVN, startujące z lądowiska
nieopodal.
Brzask zdołał już rozjaśnić plażę Wyspy Świderskiej i szron na
mierzwie nawłoci otulającej ścieżkę do wody pod skarpą. Deptałem zamrożoną
trawę. Rozgarniałem gąszcz. Zszedłem z urwiska obok przewróconego drzewa. Chwytając jego gałęzie, zsunąłem się nad zamierający strumyk.
Przebrnąłem przez gęstwę wikliny. Ominąłem kałuże połączone ścieżkami bobrów.
Przemarznięty piasek skrzypiał pod butami. Świt rozjaśniał krajobraz. Woda pluskała u stóp. Wiatr dotykał twarzy. W oddali przelatywały mewy, kruki, wrony, samotne kormorany.
Zwróciłem się na północ. Ku
wysychającej zatoczce, gdzie pływał łabędź. Młody, bo szacie szarego upierzenia. Spotkałem go
wcześniej w towarzystwie dorosłych. Dzisiaj jego samotność przytłaczała.
- Porzucony? – zastanawiałem się.
- Nie przetrwa.
Pozował. Stał spokojnie na płyciźnie. Rozglądał się. Czasem spojrzał w obiektyw. Sprawiał wrażenie przyzwyczajonego do ludzi. Nie podchodziłem jednak, by go nie spłoszyć.
Odwróciłem się do słońca. Nad rzeką wezbrała
mgła. Tumany pląsały nad nurtem. Przesłaniały krajobraz, otulały
drzewa drugiego brzegu. W pewnej chwili na linii mgły i łęgu zaświecił rąbek
słonecznej tarczy. Z każdą sekundą silniej. Przejrzyste powietrze spotęgowało
efekt. Nieomal słyszałem muzykę, a to tylko plusk, szmery, trzeszczący szron na
piasku, lód pękający pod stopami, uwalniający lepki muł…
I ten spokój wokół. Klucz kilku kormoranów zmierzających w stronę
wstającego słońca; stado dzikich gęsi oświetlonych od spodu, lecących na
zachód, krzyczących spod dachu nieba; drapieżne ryby swawolące nad żwirowiskiem
i między wystającymi z wody konarami przywleczonych drzew…
Ślizgając się na warstwie zmrożonego mułu, dotarłem
do końca piaszczystego półwyspu. Odwróciłem się od błotnistych mielizn. Łabędź
nadal pływał w swoim zakątku. Refleksy światła wczesnego poranka ozdobiły szatę z
szarych piór.
Wciąż czułem ściskanie w gardle. Współczułem
młodemu. Powinien być w stadzie pod opieką dorosłych. On jednak za nic miał
odruchy empatii. Był wyciszony. Później zrozumiałem, dlaczego. Rodzeństwo pływało w niedostępnej moim oczom części zatoczki.
Ten lis jest z prawej strony obok kępy zgryzionej przez bobry wikliny. |
Znowu spojrzałem w słońce. Kątem oka
zauważyłem ruch na krawędzi podmywanego brzegu, w miejscu gdzie kilka tygodni wcześniej
rósł zagajnik wikliny. Powiększenie zoomu uwidoczniło kontur lisa na tle
rozjaśnionej do bólu oczu mgły. Zrazu myślałem:
- Pies.
Potem jednak zobaczyłem bujną kitę. Lis szedł skrajem brzegu. Szukał czegoś nad wodą. Towarzyszyły mu kruki. Słyszałem ich gadanie. Nie mogłem oderwać oczu. Ptaszyska z rozdziawionymi dziobami... Bezczelnie wadzące się z lisem… Podlatujące do niego, to znów odlatujące... Prowokowały. Jakby chciały go nastraszyć, wyszarpać ogon…
Nie pierwszy raz byłem pod wrażeniem zwierząt zafascynowanych misterium świtu i wschodu słońca… Zając na
skraju wody, który zastygł przejęty widokiem rozlewnej rzeki... Młoda sójka
patrząca z kłody na nurt poniżej…
Lis ruszył w moją stronę. Kiedy mnie spostrzegł, nie spuszczał z oczu. Tkwiłem w bezruchu, robiąc zdjęcie za zdjęciem. Dziwiłem się, że nie ucieka. Był coraz bliżej. Szedł po oszronionym piasku lekko, skocznie, uważnie.
Pstrykanie aparatem nie robiło na nim
wrażenia. Przemykał między suchymi zaroślami. Wpadł za kępę wikliny.
Zmierzał
ku zatoczce, gdzie pływał łabędź. Zaniepokojony spojrzałem za siebie. Do
samotnego łabędzia dołączyły inne.
- Jednak jest ich więcej – pomyślałem z ulgą.
W grupie stanowiły wyzwanie.
Lis spojrzał na nie od niechcenia. Nie podszedł ku wodzie. Coś zwęszył. Wszedł na niepozorną ścieżkę. Złapał jakiś trop. Jasny koniec kity migał jeszcze w łodygach wikliny… W końcu zniknął. Z wnętrza łęgu usłyszałem alarmujące skrzeczenie sójek.
Poszedł sobie |
Ranek stał się rześki. Światło zalało wyspę.
Łabędzie wypiękniały. Krajobraz nasycił się jesiennym nastrojem. Mgła wciąż nie
ustępowała, nadając światu tajemniczości. Siedziałem na odkorowanym, wymytym
przez wodę pniu.
Nie mogłem oderwać oczu od tego spektaklu. Słońce o świcie nad
Wisłą to zawsze zapowiedź czegoś odwiecznego, nieprzemijającego, w skali czasu danego
nam do przeżycia.
Z wielką przyjemnością przeczytałam i obejrzałam zazdroszcząc spotkania. Tego liska chyba też widziałam. W ogóle się nie bał
OdpowiedzUsuńDzięki za odwiedziny. Nie wiem czy się bał. Byłem jak trusia. Pozdrawiam świątecznie, Piotrek.
Usuń