Zajrzałem do Gass na przeprawę promową.
Zapowiadał się fajny wschód słońca. Mróz 6 stopni Celsjusza. Szron na trawie,
krzakach i drzewach. Wisła u stóp wychudzona jakaś. Na mieliznach mnóstwo
odsłoniętych wykrotów i stada odpoczywających mew. Brzask zimowy. Z kolorów
tylko malinowa poświata i wychodzący z szarości błękit nieba. Pojedyncze
kormorany, samotne czaple zanoszące się chrapliwym wrzaskiem, kiedy je spłoszyć
szelestem deptanej zamrożonej trawy…
Przed wyjazdem długo czyściłem samochód ze
szronu. Deszcz zamarzł na szybach. Lusterko z prawej strony nie chciało się
otworzyć. Dopiero kiedy je odchyliłem ręką, zareagowało. Potem jazda przez
oszronione miasto, Wilanów, Kabaty, Konstancin do Gass przez pola i mokradła
pod Oborami. Nad trzcinowiskami i stawami wzdłuż drogi podnosiła się mgła,
zapowiadając piękny świt.
Zostawiłem samochód na odnowionym podejściu do
promu. Zjazd przez wał pokryto nową nawierzchnią z asfaltu. Stary bruk zniknął.
Poszedłem w stronę brzasku. Fotografowałem starą topolę na tle nurtu spowitego
cieniem i jaśniejącego nieba. Drzewo było graficznie urzekające. Nagie konary i
gałęzie ujawniały fraktalną strukturę. Depcząc sztywną od szronu trawę, szedłem
na południe.
Cieszyłem się na spotkanie słońca. Ścieżka na grzbiecie wału
dzieliła perspektywę na dwoje. Z jednej strony uśpione pola, zarośla łęgu,
samotne drzewa wystające z gąszcza krzaków, z drugiej pluskająca Wisła za
gałęziami wszędobylskich klonów jesionolistnych i wierzb, dająca schronienie
dzikim kaczkom, mewom, zaspanym czaplom sterczącym pod brzegiem.
Zakole Wisły otworzyło przestrzeń. Jedno że
słońca nie zobaczyłem. Wokół wezbrały tumany mgły. Uniosły się nad drzewa.
Skryły północną część krajobrazu. Robiłem zdjęcia z poczuciem zawodu. Wschód
słońca przepadł. Za to poszarpana umierająca wierzba na tle rzeki znikającej w
zakolu, o brzegach roztopionych przez całun, nieodparcie przyciągała uwagę… Ten
zwisający konar. Od lat trzymający się kikuta wystającego z pnia. Wsparty o
ziemię w miejscu otoczonym przez uschnięte nawłocie i wrotycz… Mijałem
niesamowite topole nieopodal ulubionego stawu wydartego rzece opaską. Leżały w
zielsku powalone przez bobry. Siekaczom bobrów nic się nie oprze. Kilka lat
wcześniej rosła tu kępa mocarnych drzew. Teraz w łęgu ziała wyrwa.
Dotarłszy do końca łęgu otwierającego widok na
pola Słomczyna, dostrzegłem sarny. Cień drzew, zamglony półmrok maskował moją
obecność. Skradając się ku nim, robiłem zdjęcia. Korzystałem z największego
ustawienia zoomu. W pewnej chwili zszedłem z wału. Byłem już blisko. Nie
chciałem ich przedwcześnie spłoszyć. Dopiero na wysokości kępy starych drzew
wyjrzałem znad krawędzi. Sarny wciąż pasły się w zmrożonej kapuście. Na ekranie
aparatu widziałem, jak obserwowały otoczenie. Każda patrzyła w innym kierunku.
Pilnowały się nawzajem. Patrzyły w obiektyw, patrzyły na pola. Kiedy stanąłem
na grzbiecie wału, bacznie obserwowały moje ruchy. Zastygłem. Nie wiedziały, co
sądzić o mojej obecności. Narobiwszy zdjęć spróbowałem zejść z wału. Wtedy poderwały
się do ucieczki. Nie na pola. Ku Wiśle. Ustawiłem aparat na ścieżkę. Chciałem
je złapać w chwili przejścia przez wał. Palec w rękawiczce nie trafił na spust
migawki. Wyszarpałem rękawiczkę zębami. Straciłem cenne sekundy. Zobaczyłem
tylko migające lusterka zwierząt. Przepadły w łęgu. Został widok w pamięci…
Sfotografowałem słońce przebłyskujące przez
tuman mgły i gałęzie drzew. Zszedłem ścieżką, którą zbiegły sarny. Słońce
wynurzało się z całunu, rozsiewając nastrój złotej godziny. Stanąłem nad rozlewiskiem
wiślanej zatoki. Chwytałem słońce i jego warkocz odbity w lustrze rzeki. Jakaś
czapla zerwała się spod brzegu, wrzeszcząc. Złapałem jej cień rogiem kadru.
Kaczki podniosły się z wody, zostawiając koliste kręgi. Było jakoś tak…
podniośle. Mróz, bezwietrze, słońce, ozłocony krajobraz, przelatujące
kormorany, samotne ptaszyska płynące pod prąd w oddali, moje ulubione kępy
wierzb nad dawną przeprawą wojskową…
Usłyszałem kwilenie czarnego dzięcioła.
Opukiwał spróchniały pień, rozrzucając płaty kory i zmurszałego drewna.
Nie mościł sobie dziupli. W pniu pod rozgałęzieniem konarów ziała dziura, którą
pracowicie powiększał. Obiektyw ostrzył na gałązkach. Włączyłem tryb
inteligentnej automatyki. Po kilkunastu nieudanych zdjęciach zobaczyłem
wreszcie ostry kontur ptaka. Co za siła, co za determinacja. Jego głowa w
czerwonej czapeczce pojawiała się to z jednej to z drugiej strony pnia. Dziobem
uderzał w drewno, wyszarpywał drzazgi, rozrzucał je wokół. Czasem zamierał na
chwilę, przeskakiwał z miejsca na miejsce, wydawał kwilenie przypominające
płacz dziecka, znowu wracał do pracy… póki nie nadepnąłem na suchy patyk.
Trzask zakończył sesję…
Stanąłem na cyplu za rozlewiskiem. Spłoszyłem
stado dzikich kaczek. Uciekły w słońce, zostawiając kręgi na wodzie i gasnące
kwakanie. Saren już nie zobaczyłem. Zapanowała cisza pod poświatą wczesnego
poranka. I to słońce w woalu mgły spływającej z prądem rzeki, z południa na
północ. I ten mróz, który nie mroził, lecz sprowadzał poczucie błogości.
Chłonąłem nastrój. Opuściłem aparat. Przymknąłem oczy. Byłem sam. Zamyśliłem
się…
Wydobyłem z pamięci głos Olgi Tokarczuk
wygłaszającej noblowski wykład… Uświadomiłem sobie, że mówiła nie tylko językiem
literatury najwyższego lotu, lecz także językiem Peeblesa, Skłodowskiej, Feynmana,
Hawkinga, Einsteina..., wygłaszając sądy bliskie mojemu postrzeganiu obecnej
cywilizacji - oceanu wszechogarniającej informacji, której większość z nas nie
potrafi krytycznie przesiać, odizolowana od siebie smartfonami, komputerami
zastępujących codzienne międzyludzkie kontakty. Stajemy się odarci z empatii, z
umiejętności bycia w naturze i z naturą…
Kiedy ktoś taki pisze i przemawia, nie jestem obojętny… Takich osób się słucha. Twórczość takich osób się czyta...
Tutaj nad Wisłą wykład Olgi Tokarczuk
wybrzmiewał dosadniej, celniej. To nie z tym światem coś nie tak. Patrząc na słońce nad Wisłą, myślę, że to z nami coś nie tak. Że to my nie jesteśmy w porządku wobec tego świata.
Wspaniała przyroda, piękne zdjęcia, ciekawe przemyślenia.
OdpowiedzUsuńWłodek K
Dziękuję. Pozdrawiam.
Usuń