Kolejny spacerek po Wyspach Świderskich.
Daleko nie muszę, by przeżyć coś fajnego.
Słońce jak zwykle – nie zaskoczyło.
Mgiełki na swoim miejscu. Październikowe listowie jeszcze nie całkiem opadło
mimo mrozu o świcie. Deptałem oszroniony piasek, idąc wzdłuż opadającej wody.
Wisła wysycha. Nurt zawężony. Do drugiego brzegu coraz bliżej. Niebo bez chmur.
Nie pogłębiało brzasku.
Kiedy słońce prozaicznie wzeszło znad linii
zamglonych drzew i rozpuściło warkocz na powierzchni rzeki, krajobraz pojaśniał.
Na północy błyskały światła dźwigów wznoszących most wilanowski.
Idąc ku nim,
mijałem ogródki botaniczne, które przycupnęły w błotnistych zagłębieniach dna
po ustąpieniu wody. Utworzone z kępek trawy i nieznanych mi wodolubnych roślin.
Długo nie przetrwają. Wbrew oczywistym przeciwwskazaniom zasiedliły owo
miejsce, bo tak wiatr i woda zakaprysiły.
Od Siekierek nadleciały kormorany. z impetem. Tuż
nad wodą. Potem zaczęły się wznosić. Skierowały się ku słońcu. Liczyłem, że
przelecą przez tarczę, jednak tuż przed obniżyły lot. Niebawem zniknęły na tle
łęgu i w tumach mgły płynącej nad nurtem.
Kątem oka spostrzegłem ruch nad zatoczką pod Ciszycą.
Rozpoznałem nadlatującego od strony ujścia Jeziorki łabędzia. Właśnie rozłożył
szare skrzydła, wysunął łapy niczym concorde podwozie. Z impetem osiadł
na wodzie. Wylądował w stadzie łabędzi pływających za krawędzią świderskiej
plaży.
Słońce wzeszło na dobre. Oświetliło zatoczkę i
łęg za nią. Zagrało nastrojem. Korzystając z osłony osypującej się z liści
wikliny, podszedłem ku łabędziom. Złota godzina czarowała obrazami. Ptaki snuły
się po płyciźnie, zanurzały dzioby w wodzie, sięgając po wodorosty i glony.
Sielanka. Pozowały bezwiednie.
Dwójka młodych w szarym jeszcze upierzeniu
zaczęła zapasy. Naciskały na siebie szyjami, szczypały dziobami. Przepychały
się wzajemnie. Jeden drugiego chciał zdominować. Dorosłe przyglądały się bójce.
Nie interweniowały jednak.
- Zabawa dzieciaków? – myślałem.
Kiedy młode odstąpiły od siebie, wrócił
sielski spokój. Ptaki snuły się po zatoczce. Natłuszczały pióra. Machały
skrzydłami. Prężyły torsy. Wyciągały czarne łapy, obnażając obrączki. Na jednej
odczytałem litery LD, AH. Prawdopodobnie z gdańskiej stacji ornitologicznej…
Mógłbym długo jeszcze fotografować łabędzie,
zwłaszcza dorodne młode, wdzięczące się w słońcu. Wielkością dorównywały
dojrzałym już osobnikom. Jednak w pewnej chwili coś kazało im odlecieć się na
drugi brzeg Wisły, bo nagle wszystkie poderwały się do lotu. Utworzyły klucz.
Nie zdążyłem ich sfotografować. Akurat wspinałem się na skarpę, przekroczywszy
ścieżkę bobrów w wiklinie między wysychającymi kałużami.
Zaczęło się tak |
A tak się skończyło |
Słońce wzeszło na dobre, rozjaśniając szron,
wzniecając iskry w kroplach wiszących na koniuszkach liści, budząc ptaki w
łęgu, bażanty na polach… Ciszy poranka nad Wisłą niejedno na imię…
Piękna przyroda, świetne zdjęcia, wspaniałe łabędzie.
OdpowiedzUsuńDziękuję za miłe doznania
WłodekK