Tym razem pojechałem do Ciszycy. Zszedłszy z wału w
miejscu, nad którym przelatują helikoptery startujące z miejscowego lądowiska,
ujrzałem wodę. Zawróciłem, płosząc jakąś zaspaną czaplę, która odleciała nad
rzekę w nastroju brzasku. Nieco dalej, schodząc obok zatoki między zrujnowaną
ostrogą a chaotycznie zarośniętym brzegiem, usłyszałem plaśnięcie.
Fala rozeszła
się po zastygłej tafli. Jeśli to ryba,
zniknęła w zagłębieniu; jeśli bóbr, wszedł w chaszcze. Niczego więcej nie
zobaczyłem. Przede mną błyszczała woda. Nie wypełniła jednak całego koryta
odnogi. Przeszedłem po mokrym piasku rozdzielającym ciche kałuże.
Ścieżka zaprowadziła mnie nad nurt, który zagarnął
większość wiślanej mielizny.
Podchodząc do krawędzi podmywanej skarpy,
spostrzegłem w oddali kontur głowy. Bóbr płynął z prądem. Wzniecał fale.
Zbliżał się. Fotografowałem go w biegu. Półmrok brzasku wydłużał czas otwarcia
migawki. Kilka zdjęć utrwaliło dość wyraźny zarys wydłużonego łba.
Bóbr
przepłynął obok kłody, która utknęła na płyciźnie, minął kolejny wykrot. Kiedy
myślałem, że odpłynie na mieliznę, gdzie mógłbym go podejść, plasnął ogonem i
zniknął. Co go zaniepokoiło?
Rzeka pojaśniała. Nad horyzontem wisiały niepozorne
chmury. Brzask je rozświetlał. Czyste powietrze zapowiadało krótki wschód
słońca.
Księżyc górował jeszcze nad topolami łęgu, ale pełnię miał już za sobą.
W końcu słońce pojawiło się za drzewami drugiego brzegu.
Niebawem rzuciło
warkocz na powierzchnię wody. Szedłem wzdłuż wartkiego nurtu, który nieubłaganie
wypłukiwał wyspę. Kilka lat wcześniej mogłem dojść mielizną pod karczewski
brzeg. Dzisiaj mogłem o tym zapomnieć.
Pod karczewskim brzegiem podczas suchego lata |
Znalazłem się na końcu rozległej plaży. Ścieżka zaprowadziła
w zarośla zagajnika z topól, osik, klonów jesionolistnych. Pędy jeżyn oplątywały
nogawki. Wyschnięte łodygi i kwiatostany nawłoci z suchą trawą szeleściły pod
stopami i wokół. Wszędzie brylowały ptaki. Z gąszczu dobiegały jakieś dźwięki.
Gdzieś wokół przemykały zające, bobry, lisy. Nie widziałem ich. Domyślałem się tylko
ich towarzystwa. Niebawem wyszedłem nad kolejną zatokę. Łęg spowiły kolory
złotej godziny. Na gałęziach pojawiły się paciorki baź i pąki pierwszych
kwiatów. Było ciepło. Rozpiąłem kurtkę. Słońce zaczynało grzać. Pierwszy
spacer, któremu nie towarzyszył mróz.
Złota godzina |
Nurt wyrzeźbił w wyspie kolejną zatoczkę. Idąc
krawędzią brzegu uzmysłowiłem sobie, że tutaj wcześniej rosły stare topole.
Zniknęły. Ścieżka prowadziła przez polanę ożywiającego się mchu.
Ujście Świdra |
Patrząc
pod słońce, ujrzałem ujście Świdra. Światło sprawiło, że miejsce było
pozbawione barw. Nad wypływającą rzeką rosły drzewa porażone przez jemiołę. W
głębi zobaczyłem zakręt nurtu. To wszystko.
Ujście Świdra we mgle |
Stanąwszy na krawędzi podmywanej
skarpy, spłoszyłem kaczki. Mitrężyły chwilę. Jakby nie chciały porzucić tego
kąta. W końcu odleciały ku słońcu, dając mi szansę na foto-sesję. Uchwyciłem
ich przelot nad plamą słonecznego odbicia w wodzie.
I odleciały |
Już nie było wiosennych przelotów. Kiedy
przebrnąłem przez zarośla nadrzecznego skrzypu przerośniętego wszędobylską
nawłocią i otrzepałem nogawki z kleszczy, dotarłem do miejsca, w którym
zakończyłem ostatni spacer. Przeszedłem przez sezonową wyspę bobrów w poprzek, przez
wysychającą odnogę nurtu, wspiąłem się na polanę pod Czernidłami i na wał
przeciwpowodziowy. Wracałem.
Idąc koroną wału, szukałem zwierząt. Za zagajnikiem
usłyszałem traktor i poszczekującego psa. Ktoś orał pole. Kątem oka dostrzegłem
pięć saren. Na przedzie najstarsza, w środku trzy, na końcu koziołek noszący
regularne parostki. Rudel odchodził od hałasującego traktora w kierunku drzew i
zarośniętych miedz. Fotografowałem zwierzęta na tle zabudowań Łęgu i Czernideł.
Zdjęcia mogłyby służyć za dowód możliwości współżycia ludzi z dzikimi
zwierzętami, gdyby nie rzeczywistość, która jednak skrzeczy.
Tam, gdzie wał tworzy obszerny łuk obejmujący
fragment głębokiego starorzecza, spostrzegłem koziołka spacerującego za
spróchniałym pniakiem po starej topoli. Niestety jego kontur przesłoniły
gałązki zarośli. I tak nie zdążyłbym ustawić obiektywu ręcznie. Próbowałem
pocieszyć się zdjęciem bażanta zbiegającego z wału. Spłoszył go samochód. Potem
minąłem porzucone siedlisko. Prawdopodobnie po pożarze. Ruiny z czerwonej cegły
ciągle robią wrażenie.
Fotografując ogłowione wierzby na polach,
napatoczyłem się na kolejnego samotnego koziołka. Jeszcze nie wytarł scypułu z
parostków. Spacerował między zaroślami po zaoranym polu. Pozował na tle
rozchwierutanych wierzb i szarych jeszcze o tej porze roku topól. Szukał
kryjówki w zaroślach otulających polanę.
Kiedy się oddalił, z nadrzecznego łęgu
wyskoczyły zające. Ścigały się wzdłuż odnogi Wisły w biegu na wytrzymałość.
Potem przebiegły wielkimi susami przez wał i uciekły na pola. Po chwili
zniknęły w zarośniętych miedzach i łanach suchorośli porastających nieużytki. Zdołałem
sfotografować tylko jednego. Zające towarzyszyły mi od samego rana. Dojeżdżając
do Ciszycy, musiałem kilka razy gwałtownie hamować, aby ominąć przemoczone
młode na poboczach, lub by nie rozjechać zajęcy, które akurat umyśliły sobie
przebiec tuż przed zderzakiem, przyciągnięte światłem reflektorów. Na koniec
trafiłem sójkę na gałęzi białodrzewu.
Sójka "wąsata" |
Zrobiło się naprawdę wiosennie, gdy wróciłem do
samochodu. Nareszcie. Dobry prognostyk przed powrotem na
Warmię.
Dzięcioł zielony |
Jemiołuszki |
Sarna na świderskiej plaży |
Wiadomo kto |
I odleciał |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz