Byłem o świcie na Wyspach Świderskich. Mgła. Słońca nie zobaczyłem.
W samochodzie termometr pokazywał 0, a jednak przymrozek okazał się dziwny. Odmrażałem szyby, chociaż na parkingu kałuże nie pokryły się lodem. Trochę się złościłem, bo księżyc w pełni oświetliłby ścieżki w łęgu. Kiedy jednak dojechałem nad Wisłę, księżyc zniknął za mgłą, a brzask nie rozpalił nieba nad przeciwległym brzegiem. Otworzywszy drzwi, usłyszałem koncert ptaków. Bażanty krzyczały spomiędzy wiejskich opłotków, wtórując pobudzonym kogutom na podwórkach…
Fraktalne struktury drzew zawsze zadziwiają |
Idę grzbietem wału. Kałuże błyszczą pod nogami, odbijając zamglone obrazy. Omijam je. Lodu nie ma. Szronu też. Ujrzę go dopiero na plaży, ale też nie wszędzie. Mijam fraktalne topole, klony i wierzby po obu stronach. Kosy nucą. Wtórują im szpaki, sikory, strzyże, kowaliki… dzięcioły… Próbuję nagrywać. O tej porze okolica w uśpieniu. Jestem sam. Mijam kolejne ścieżki wydeptane przez dzikie zwierzęta i ludzi penetrujących Wyspy Świderskie. W końcu schodzę nad rozlewisko odcięte już od nurtu. Depczę wilgotny piasek spłukany przez wodę kilka tygodni wcześniej. Tym razem buty grzęzną. Czasem jednak wydeptuję plamy szronu, dziwiąc się twardości podłoża. W temperaturze plączącej się koło zera mróz i odwilż kapryszą niczym kwanty w akceleratorach.
Tym razem idę na północ. Skrajem podmytego brzegu. Flauta. Żadnej fali. W odnodze nurtu swawolą rapy, rozbryzgując wodę. Nie próbuję ich fotografować. Czas naświetlania za długi. Nieco dalej nurt odbija od brzegu. Odnoga coraz płytsza. Widzę rzeźbione dno. Ustępująca rzeka obnaża naniesiony muł. Mgła zasłania krajobraz roztokowej Wisły, rozpuszczając kontury nowych wysepek, naniesionych wezbraniem drzew, tłumiąc dźwięki samochodów po stronie Otwocka. Schodzę na mokrą plażę. Niewidoczne mewy chichoczą nad głową. Misterium świtu nieosiągalne. Mgła niczym całun. Słońce jej nie przebije, chociaż to jego pora. Jest za to jakoś tak… mimo że kije do trekkingu i do podpierania aparatu grzęzną w piasku a buty wydeptują ślady podchodzące wodą. Im bliżej nurtu tym wyraźniejsze. W zanikającej zatoczce figlują krzyżówki, kwakaniem rozdzierając materię ciszy. W pewnej chwili lecą ku mnie. Obiektyw jednak nie chwyta ich ulotnych sylwetek bez konturów.
Docieram na skraj mielizny. Zabawiam dłużej, fotografując i filmując ćwierkającą pliszkę. Chodzi po mule przykrytym cieniutką warstewką wody. Karmi się organicznymi drobinami…
Tutaj muszę zawrócić. Mieliznę od podmytego brzegu separuje martwa odnoga pełna błota i grząskiego piasku. Szukam przejścia. W końcu znajduję zamierający strumyk sączący się spod brzegu. Można go przekroczyć. Wspinam się ścieżką bobrów, która wiedzie między kępami wikliny obsypanej kwieciem kotków, rozrzuconymi i ogryzionymi z łyka patykami, mierzwą wypłukanej i wysuszonej trawy…
Pod skarpą brzegu otwiera się rozlewisko wypełnione wodą o barwie
rozpuszczonej inki. Lustro odbija drzewa i płaty świeżej trawy. Żadnego ruchu
wokół, chociaż wszędzie ślady łap bobrów, wleczenia gałęzi, udeptanego mułu.
Ten kąt też przemeblowany przez rzekę. Od kolejnej wysepki oddziela mnie rów.
Jedyne połączenie rozlewiska z ustępująca tonią. Przygaszone barwy zakątków
przyciągają uwagę. Fotografuję, uwieczniając nostalgiczne wrażenia.
Wracam wzdłuż wąskiego akwarium zamkniętej odnogi. Jej toń przejrzysta, przykrywająca plamy osuwisk piasku i opłukane korzenie wiklin. Owe osuwiska przypominają obrazy lawin marsjańskich.
Odnajduję ścieżkę do łęgu. Wspinam się pod gałęzie, z których skapuje wilgoć. Przechodzę nad korytami dna wyrzeźbionymi wcześniej przez wezbraną Wisłę. Ptaki śpiewają. Ukryty gdzieś dzięcioł czarny kwili niczym porzucone dziecko. Nie zdołam go wypatrzeć w galimatiasie konarów, chociaż słyszę go z konkretnego kierunku. Drzewa pokryte welonami pąków i wczesnych kwiatostanów maskują już skutecznie swoich mieszkańców.
Do końca spaceru nie widzę słońca. Nawet jego zgaszonej tarczy. Mgła nie ustąpiła. A miało być inaczej.