Zatoka śmiałego bolenia |
Zaliczyłem spacer po Łachach Brzeskich. Odwiedziłem zatokę bolenia. Była wypełniona wodą, ale nie na tyle, żeby przelewała się przez kamienie zagradzające jej północną część. Zabrakło nieco ponad pół metra.
Ukształtowanie tego zakątka zmieniło się w ciągu ostatnich kilku lat. Malowniczy przełom zapoczątkowany wiele lat wcześniej uderzeniem fali powodziowej, która przedarła się pod skarpą obok głazów świeżo narzuconych przez regulatorów rzeki, z upływem czasu stracił charakter i zanika, a z nim znikają malownicze dróżki i ścieżki, drzewa zwieszone nad wodą, czatownie dla bielików.
Kiedyś królował tu bielik |
Tu przelewało się bystrze |
Z ułożonej opaski regulacyjnej zostały fragmenty skolonizowane przez żywotne wierzby, których korzenie poprzerastały zamulone gruzowisko. Zatoka śmiałego bolenia zmieniła się w archipelag kęp, mielizn, skalnych wysepek rozdzielonych odnogami, rozlewiskami i błotem obnażonych mielizn.
Zostawiłem samochód pod wałem przeciwpowodziowym. Nad Dębówką panowała ciemność. Szedłem, kierując się jasną wstęgą przejazdu z płyt betonowych. Zanurzywszy się w mrok między drzewami, wypatrywałem kałuż błyszczących w koleinach rozjeżdżonej błotnistej drogi.
Mrok zelżał, kiedy wyszedłem na łąkę. Skierowałem się wzdłuż ściany topól i kwitnących drzewek owocowych, których korony jaśniały delikatnie na tle ciemnego otoczenia. Z oddali dobiegały odgłosy jakiejś libacji. Podniesione głosy niepokoiły. Pomyślałem:
- Foto-sesję diabli wzięli.
Nie zawróciłem jednak. Byłem niewidoczny na tle przydrożnych zarośli. Po przejściu kilkuset metrów przez łąkę i między rozczochranymi topolami dostrzegłem ognisko za rzeką. To stamtąd dobiegał hałas. Ktoś ostro się bawił, na szczęście nie nad zatoką śmiałego bolenia.
Świt z trudem torował sobie drogę nad rzekę. Gdyby nie rozjaśniona powierzchnia wartkiej wody, odbijająca światło fioletowego i malinowego brzasku zawieszonego wstęgą nad linią otwockiego łęgu, niewiele dałoby się fotografować. Piaszczysta droga doprowadziła do miejsca, skąd roztacza się widok na zatokę wyciętą z nurtu opaską ze skalnych bloków. Opaska w kilku miejscach została rozerwana. Obniżona woda, odsłoniwszy muliste dno, nie znajdowała już ujścia z północnej części rozlewiska. Głazy na progu były suche.
Z dawnego przełomu zostało łagodne zaokrąglenie brzegu |
Deptałem rozjechaną i wydrążoną w łanie pozimowej nawłoci drogę. Koleiny wyryte przez quady i motory crossowe osypywały się piaskiem, utrudniającym każdy krok. Wspinałem się na garby gruntu ukształtowane przez fale powodziowe. Schodziłem z nich, ginąc w wąwozach z kruchych zarośli. Gdzieniegdzie podchodziłem na skraj skarpy, by fotografować ciemny jeszcze krajobraz z dominującym pasmem fioletu nad horyzontem.
Brak wiatru, wzmagający się koncert łęgu za plecami, pokrzykiwania i chichoty mew na obnażonych mieliznach, wysepkach i wykrotach drzew zawleczonych nurtem… wszystko to tworzyło nastrój. Było ciepło i błogo. Krzyki dobiegające z drugiego brzegu ucichły.
Wierzby na rozbitej opasce rozrosły się mimo aktywności bobrów. Przeglądały się w uśpionym lustrze. Z rzadka dobiegał plusk wzniecony przez polujące bolenie. Mogłem tylko patrzeć na kręgi rozchodzące się w miejscach, w których na mgnienie oka pokazywały się grzbiety. Światła wciąż za mało. Usłyszawszy charakterystyczne gadanie czapli, skierowałem obiektyw między korony wierzb. Ptak leciał jednak za nisko. Poniżej pasma rozjaśnionego nurtu. Metr wyżej i miałbym ładny kadr. Czapla ucichła, odlatując wzdłuż nurtu w kierunku Gass…
Wschód słońca nadciągał w krystalicznym powietrzu. Nie mógł trwać długo. Nieba nie ozdabiały żadne obłoki. Krajobraz był klarowny. Nad wodą nie unosiła się żadna mgła.
Mgłę dostrzegłem tylko pod wałem. Lewitowała między topolami nad starorzeczem. Była przejawem jakiejś fluktuacji w rozkładzie ciepła nad ziemią z powodu wysokiego poziomu wód gruntowych i powietrza nad samą powierzchnią. Lokalne obniżenie temperatury i przyczyniło się do kondensacji wilgoci. Obraz cokolwiek dziwił. Z tej mgły dobiegało szczekanie koziołka. Liczyłem, że wyjdzie na otwartą przestrzeń. Nie doczekawszy się go, pomyślałem:
- Chcesz liczyć, licz na siebie.
Brzask intensywniał. Z każdą nową chwilą do palety fioletów dołączały odcienie miedzi, złota, pomarańczy. Coraz więcej światła odbijało się od ruchliwej i pomarszczonej powierzchni nurtu.
Para krzyżówek pływała na skraju wysepki, spacerowała po płyciźnie. Mewy polowały wokół. Rybitwy zawisały nad wodą w chwili poprzedzającej nagłe nurkowanie za upatrzoną rybką. Nie potrafiłem za nimi nadążyć. Z braku światła zdjęcia były rozmyte. Usłyszałem przenikliwy pisk. Szybko przemieszczający pod skarpą. Zimorodek tylko mignął przed oczami i zniknął w cieniu.
Ustawiwszy się nad znikającym przełomem (Wisła nieubłaganie podmywała skarpę łęgu, wymazując kontury dawnej zatoki i uciszając bystrze opływające spłukane umocnienie), czekałem na słońce, które zbierało się za topolami zasłaniającymi siedlisko przytulone do wału. Dostrzegłem najpierw rąbek tarczy, potem większą jej część. Drzewa za plecami pojaśniały w łagodnym świetle przelewającym się przez konary i bezlistne jeszcze gałęzie.
Spod miejsca, gdzie stałem, wypłynął bóbr. Zajęty uwiecznianiem słonecznej tarczy z ptakami przelatującymi w jej sąsiedztwie spostrzegłem go dopiero wtedy, gdy odpłynął na nurt i dał się ponieść za opaskę.
Misterium wschodu nie trwało długo. Przejrzyste powietrze i nieskazitelny nieboskłon sprawiało, że krajobraz zalewało coraz mocniejsze i jaśniejsze światło, wzmagając nieznośne kontrasty. Fotografowałem pod słońce, chociaż patrzenie sprawiało ból. Odwróciwszy się od jaskrawego światła wracałem skrajem zatoki śmiałego bolenia. Krajobraz wyglądał inaczej niż godzinę wcześniej. Łęg przywdział szaty w tonacji złotej i platynowej godziny, prezentując kreacje kwietniowej wiosny. Zdziczałe drzewka owocowe pokraśniały.
Jedno z nich zasłoniło najpiękniejszą wierzbę Łach Brzeskich, którą uwieczniam od lat. Jej pień zaznaczony śladami gwałtownych przeżyć, dźwigał mimo to gęstą miotłę gałęzi i odrostów okrytych mgiełką pąków i drobnych listków.
Ta wierzba różni się od swoich kuzynek, które fotografowałem kilka dni wcześniej, chodząc skrajem Wysp Zawadowskich. Rozpadła się, a z ocalałego kikuta wyrosło naręcze konkurujących gałęzi.
To w jej otoczeniu sportretowałem tego oto koziołka starym cyfrowym Kodakiem. Jedno z pierwszych zdjęć, które wywołało fascynację przyrodą Urzecza.
Usłyszawszy nawoływanie perkoza, odwróciłem się ku zatoce. Niesiony nurtem ptak płynął przez słoneczny warkocz. Jego obecność zaskakiwała. Perkozy rzadko wybierają rzeki do zasiedlenia. W okresie lęgów wolą stojącą wodę. Zdążyłem go złapać na czterech zdjęciach, nim zniknął w po ciemnej stronie kontrastu.
Wracałem przez łąkę zasiedloną przez bażanty. Pianie kogutów skrywających się w łanach suchych jeszcze zarośli roznosiło się wszędzie. Mijałem poletka darni zrytej przez dziki, które ocalały z rzezi zarządzonej kilka lat wcześniej pod pretekstem walki z ASF. Poranne ciepło ożywiło bujną zieleń odradzającej się trawy. Światło odbijało się w kroplach rosy, podbijało kolory ukwieconych krzewów tarniny, dzikich jabłoni i grusz, podkreślało delikatność odradzającego się listowia drzew.
Rozpiąłem kurtkę. Ciepło, rozśpiewana cisza, samotność nad Wisłą – to było właśnie to, od czego powinienem zaczynać każdy dzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz