Przejaśniało się już, kiedy szedłem wzdłuż rozśpiewanych białodrzewów i szarych jeszcze pól Ciszycy. Kilka razy przystanąłem, by nagrać koncert, sfotografować Wisłę na tle brzasku. W przerwie rozdzielającej łęg zobaczyłem malownicze chmury podświetlone od spodu. Na odsłoniętej mieliźnie czuwali foto-łowcy słonecznych wschodów nad Wisłą.
Nieco dalej fotografowałem rozlewisko przez gałęzie rozpadającej się wierzby. Bobrów nie było, chociaż wszędzie ślady ich żerowania. Para krzyżówek odpływała spod gruzowiska zdewastowanej opaski. Na gładkiej powierzchni zostawiły krzyżujące się fale. Nie fotografowałem. Nie chciałem ich płoszyć…
Przemarznięty piasek skrzypiał pod butami. Ścieżka wiodła przez suchorośla i zieleniejące się odrosty sitowia i kserotermicznych muraw z rozchodnika, przetykanych plamami mchu, między kępami wikliny i odrastającymi osikami. Szedłem wzdłuż zamarzniętych tropów pozostawionych przez bobry. Szedłem powoli, licząc na spotkanie z tymi zwierzętami, lecz wokół słyszałem tylko ptaki. Brzask się stawał. Słońce oświetlało formację dziwnych obłoków i ciskało słup światła w zamrożone niebo. Północny wiatr mroził twarz i dłonie w rękawiczkach. Czułem jednak komfort…
Woda ustępowała, odsłaniając coraz większe mielizny. Słońce skradało się za łęgiem, rozpalając wielobarwne flary rozszczepionego światła na zmrożonych obłokach. Mewy przelatywały nad rozlanym nurtem, chichotały lub krzyczały niczym egzotyczne przekupki. Z zarośli za plecami dobiegały zaśpiewy kosów, trznadli, sikor, żółtych pliszek… Ścieżka wiodła krawędzią podmytego brzegu. Świt barwił krajobraz złotą godziną.
Łowcy wschodzącego słońca rozstawili statywy na mieliźnie odciętej od plaży odnogą nurtu.
Sam szedłem wzdłuż zanikającego strumienia, który wcześniej zdążył wyrzeźbić dno fraktalami zamarłych fal z piasku i wpływał pod mierzwę brudnej piany…
Pod łęgiem na skarpie zaczyna się zarośnięta zatoczka. Podczas podwyższonego stanu Wisły płynie przez nią odnoga nurtu, zasilając przy okazji zwykle odcięty staw przy zejściu na Wyspy Świderskie i napełniając wiklinowe chaszcze. Zatoczka siedliskiem bobrów. Wiatr tutaj nie docierał.
Przeszedłszy przez wymyte rowy i garby, stanąłem na suchej trawie przykrywającej grzęzawisko naprzeciwko drzewa pokrytego żółtą patyną porostów. Dalej nie poszedłem. Plątanina zmacerowanych przez zimę zarośli zdawała się nie do przejścia.
Obróciwszy się ku jaskrawemu słońcu, zobaczyłem na rzece chaos. Na powierzchni głównego nurtu, pod otwockim brzegiem, unosiło się stado kormoranów. Kilkaset stłoczonych osobników, a mimo to nie mieszczących się w kadrze. Czerń na rozświetlonej wodzie. Ptaki niesione nurtem patrzyły na południe i grzały się w słońcu. Część z nich nurkowała. Większość spływała. Co bardziej niepokorne podrywały się do lotu, zataczały półkole i wracały w kierunku Góry Kalwarii. Nie odlatywały daleko. Osiadały na wodzie kilkaset metrów wyżej i znowu dawały się nieść. Przyznam, tak wielkiego zgromadzenia jeszcze nie oglądałem. Klucze fotografowane wcześniej wydawały się wielkie, ale ta chmara była nie do ogarnięcia… Filmowałem, póki nie odpłynęły za ujście Jeziorki i nie rozpuściły się w zamglonym powietrzu na tle Mostu Południowego. Gdyby wszystkie uniosły się jednocześnie, przygasiłyby światło nad Wisłą…
Taki akcent na koniec spaceru… Nie do uwierzenia…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz