Pojechałem na Wyspy Zawadowskie.
O świcie niebo zasłaniały delikatne chmurki. Zapowiadały malowniczy wschód. Idąc do samochodu, słuchałem koncertu wiosny. Rozbrzmiewał wokół domu. Dochodził z każdego drzewa i krzaka. Mimo ciemności wokół. Jechałem bez pośpiechu. O tej porze wszystkie zwierzęta i ptaki są ospałe.
Puste ulice Ursynowa, nowej trasy przez most południowy, drogi Powsina kusiły, by przyspieszyć, lecz świadomość prawdopodobnego spotkania z żyjącymi braćmi mniejszymi w wiosenny uniesieniu hamowała.
Zostawiłem samochód pod wałem w Kępie Oborskiej, pod tablicą oznaczającą 497 kilometr szlaku Wisły. Zanurzyłem się w łęg rozbrzmiewający dziesiątkami melodyjnych treli, werblami niewidocznych dzięciołów, okrzykami mew przesiadujących na mieliznach, konarach drzew przywleczonych na płyciny opadającego nurtu.
Splątana ścieżka wiodła to skrajem podmywanych klifów, to łanami zarośli poszycia pod rozpadającymi się topolami i wierzbami. Doprowadzała do punktów widokowych, skąd spoglądałem na przygaszony krajobraz Wisły, albo wyprowadzała na manowce, gdzie musiałem odgarniać rękami plątaninę gałązek, nogami czepliwe pędy dzikich jeżyn i chmielu.
Szykowałem się do wschodu słońca. Najpiękniejsza wyspa rezerwatu była coraz bliżej. Łuna nad drugim brzegiem wzbierała blaskiem i kolorami, podbarwiając krajobraz. Depcząc mokrą trawę, omijając winniczki, które wypełzły zewsząd na ścieżkę, wyglądałem co i raz w poszukiwaniu dogodnych miejsc do fotografowania. Skraj klifu zarósł jednak od zeszłorocznego spaceru. Jesionolistne klony zasłoniły królestwo zimorodków pełne osuwających się drzew.
Otoczenie mojej wyspy uległo ogromnym zmianom. Tam, gdzie wcześniej łaziłem, tropiąc bobry, pojawiła się szeroka odnoga wiślanego nurtu. Polana wypełniona łozą, wykrotami, strumykami wyciekającymi od strony wału i ścieżkami wydeptanymi przez zwierzęta, zniknęła.
Zdążyłem na misterium. Stanąłem naprzeciwko wyspy. Rąbek słonecznej tarczy rozbłysnął między konarami topól tkwiących na cyplu. Nurt uderzał w podstawę skarpy. Pod brzegiem powierzchnia wody pokryła się warkoczami i wirami. Z każdą chwilą słońce wstępujące na niebo rozpalało coraz dłuższy warkocz.
Wolne od obowiązków rodzicielskich ptaki przelatywały nad wodą, wpadając mimowolnie w kadry. Próbowałem filmować i nagrywać koncert. Ciszę zakłócał jednak hałas dobiegający z pobliskiej żwirowni za rezerwatem. Niebawem ruszyły wywrotki pełne wiślanego piasku. Na nic więc starania. Pozostało tylko fotografowanie.
Złota godzina ustępowała miejsca coraz większym kontrastom. Na szczęście klin zwartej chmury przedłużył wrażenie świtu. Stanąwszy w miejscu, gdzie przed laty schodziłem do matecznika bobrów, zobaczyłem tylko klif. Nurt wypłukał zarośniętą plażę. Wzniecił obszerną cofkę, która wirowała, niosąc pianę. Wyspa straciła północną część z miejscem gniazdowania kormoranów. Tam, gdzie bobry miały obszerne nory pod wykrotami i topolami utrzymującymi grunt uściskiem korzeni i obramowującymi zatoczkę, Wisła wyrzeźbiła nowe koryto. Cmentarzysko drzew zniknęło na dobre.
Wracałem koroną wału. Pobudzone ptaki koncertowały w łęgu, nie dając się fotografować. Rozwijające się listowie utrudniało wyśledzenie dzięciołów, które grały na rezonujących konarach i pniach niczym na perkusji. Ta muzyka niosła.
Z żalem opuszczałem łęg prześwietlony słońcem.
Dzisiejszy spacer pokazał siłę zaborczej wody, która zagarnęła cały zakątek. Dokonało się kolejne przemeblowanie jednego z najpiękniejszych rezerwatowych fragmentów. Już takich zdjęć nie wykonam.
Piotrze,
OdpowiedzUsuńJak zwykle moglem za pomocą Twoich pięknych fotografi odbyć wspaniałą nadwiślańską wycieczkę.
Dziękuję
Pozdrawim