I.
Pojechałem nad Wisłę przy ujściu Jeziorki.
Zaparkowałem samochód przy moście nad ujściem Jeziorki. Zszedłem nad rzekę ścieżką obok rozpadających się topól. Niestety ktoś zdewastował ujście Jeziorki, wyrównał próg z kamieni, zastępując wodospad bystrzem, zerwał darń i poszycie otoczenia do gołej ziemi, zniszczył drogę i polanę z zejściem do łódek za moim ulubionym zakątkiem… Idąc ścieżką do wyschniętego drzewa tkwiącego w nurcie z dala od brzegu, a potem skrajem klifów, oglądałem pobojowisko łęgu po lutowych wichurach. Wszędzie rozpadające się wierzby i topole, próchniejące kłody, konary i gałęzie, odradzające się poszycie, pnącza na ścieżce oplatające nogi… Musiałem wciąż patrzeć pod nogi, by nie stracić równowagi.
Wschód słońca bez wyrazu. Wyczyszczone z chmur niebo i klarowne powietrze skróciło spektakl. Zdjęcia nie zaskakiwały. Dopiero na cyplu usypanego z gruzu mogłem zająć się ciekawszymi kadrami: rzeźbą bobrów odkrytą w zeszłym roku, dzisiaj w entourage’u zarośli; krajobrazem otaczającym ujście Jeziorki; krzyżówkami plażującymi na skraju piaszczystej wysepki w specyficznym świetle wstającego słońca…
Tak było rok wcześniej |
Tak było dzisiaj |
Dopiero w perspektywie tunelu z drzew zobaczyłem obraz wart uwiecznienia: jaskrawe słońce nad kępą topól drugiego brzegu, rozrzucające smugi na powierzchni Wisły, nad którą tańczyły mgiełki...
Wracając do samochodu, zajrzałem jeszcze nad Jeziorkę. Rzeka zabliźniła rany po ostatniej regulacji międzywala na odcinku między mostem a Konstancinem-Jeziorną. Brzegi zarosły trzcinami. Zieleń zagościła na zboczach wałów przeciwpowodziowych… Nieopodal fotografowałem kosa na wierzchołku drzewa. Zapamiętał się w śpiewie…
II.
Kolejnego dnia postanowiłem kontynuować sesję po południowej stronie ujścia Jeziorki. Kiedy wyszedłem z samochodu, trafiłem na koncert. Darmowy. Ptaki natchnione. Działo się. Szedłem grzbietem wału, wpatrując się we wnętrze rozgadanego łęgu. Świt się zapowiadał. Zamglone niebo. Chmurki nad horyzontem. Brzask w tonacjach wiosny w prześwitach listowia…
Schodziłem nad wodę ścieżką. Dziwiłem się jej zygzakom. Nielogicznym. Nie prowadzącym prosto do celu. Zastanawiałem się dlaczego. Ukształtowanie terenu świadczyło o sile nurtu podczas powodziowych wezbrań. Ścieżka omijała zarośnięte wgłębienia, w których można było ugrzęznąć jak w podzwrotnikowej mierzwie i połamać nogi…
Fotografowałem brzeg Wisły w stronę ujścia Jeziorki z charakterystycznym kikutem topoli. Wcześniej jej martwe konary, które runęły na ziemię, służyły kormoranom za punkt widokowy. Słońce się nie kwapiło. Zachmurzone niebo i jego odbicie w Wiśle barwiło przestrzeń. Jakbym fotografował pejzaże marynistyczne Mariana Mokwy. Takie rozfilozofowane, pozbawione burzliwych emocji… Nie mogłem oderwać oczu od tych pastelowych mozaik nieba, jego odbicia na powierzchni wody ozdobionej wirami, warkoczami wzniecanymi przez konary tkwiące w dnie, od zieleni, która wybuchła z dnia na dzień, wypełniając wnętrze łęgu…
Ścieżka prowadziła krawędzią brzegu. Czasem odbiegała w odrodzone zaroślach poszycia; wiodła obok steranych wierzb i topól, których zdeformowane korony zaznaczyły ślady dramatycznych przeżyć w przeszłości; kierowała między rumowiska pni, konarów, gałęzi… Słuchałem koncertu kosów i szpaków, wilg, gąsiorków, sikor, dzięciołów wszelkiej maści z kwilącym jak dziecko dzięciołem czarnym, podziwiając frapujące struktury koron wierzb, białodrzewów, brodatych topól na tle nieba…
Kiedy słońce zaczęło wschodzić, stanąłem w miejscu, skąd fotografowałem fraktalną topolę na tle łuny rozjaśnionych obłoków. Zaczęła się złota godzina. Szukałem miejsc, z których fotografowałem tarczę słońca zasłoniętą przez korony drzew. Kiedy słoneczny krąg podniósł się nad postrzępioną linię horyzontu, tafla Wisły rozbłysła odcieniami złotego runa. Wtedy spostrzegłem koziołka. Szedł przez mieliznę, depcząc drżący złoty dywan. Zastygłem. Aparat grzał się w rękach. Obraz – marzenie…
Koziołek zmierzał do drugiego brzegu. Bawił się przeprawą. Podskakiwał. Zamierał w chwilowym zamyśleniu. Pochylał się ku wodzie. Roztrącał ją, dziwiąc się rozbryzgom. Dotarł do odnogi nurtu. Zanurzył się po brzuch. Popłynął, wystawiając głowę z imponującymi parostkami nad powierzchnię wody. Wspiął się na plażę. Sięgnął po zioła na piasku. Ociągając się, podchodził do pnia leżącego na skraju łęgowego poszycia. Wreszcie zaszył się w zaroślach…
A ja wciąż miałem w oczach jego sylwetkę na tle złotej wody… Dla takiej chwili zarwana noc warta swojej ceny…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz