Miałem do wyboru dwie prognozy. TVN wieścił pochmurną noc; Polsat natomiast
przeciwnie – silny mróz i bezchmurne niebo. O 5:20 sprawdziłem. Wyszło 1:0 dla
Polsatu.
Najtrudniej było odpalić samochód. Mróz ścisnął naprawdę. Zmitrężyłem
kwadrans, zanim ruszyłem z parkingu po rozgrzaniu i odśnieżeniu. Jechałem po
dziewiczym śniegu. Do Gass. Powoli. Wszędzie ślisko. Zachwycałem się jednak
polami i zagajnikami Urzecza za Konstancinem-Jeziorną; skutymi lodem stawami w
Habdzinie; zaśnieżonymi mokradłami w kierunku rezerwatowego łęgu pod Oborami…
Wszystko to w chwilach, gdy nie przemierzałem zakrętów, więc rzadko i
tylko kątem oka.
Zostawiłem samochód na podjeździe do nieczynnej zimą przeprawy
promowej. Poszedłem grzbietem wału na południe. Rozgarniałem butami świeży suchy
śnieg. Gapiłem się na brzask wstający nad wschodnim brzegiem. Było cicho,
bezwietrznie. Przestrzeń przenikał od czasu do czasu huk kry napierającej na
zmarznięte brzegi. Zanurzyłem się w tunel bezlistnych drzew i krzaków obsypanych
śniegiem. Było jakoś tak… uroczyście.
Za ostatnimi domami Gassów zanurzyłem się
w ośnieżony łęg. Dalekie drzewa zdawały się lewitować. Mgła płynęła nad polami,
zakrywając darń i zarośla. Wisła pluskała obok. Brnąłem przez dziewiczy śnieg,
zostawiając pierwsze ślady butów. To było coś. Przez zarośla klonów
jesionolistnych dobiegał krzyk mew, świst łabędzich skrzydeł, donośne gęganie
kormoranów, plusk rozochoconej wody niosącej lodowe tafle…
Słońce wyłoniło się
za wcześnie. Zanim doszedłem do zakola z samotną martwą wierzbą i do mielizny
między ostrogami, na których utknęły pnie drzew wypłukanych z brzegu i lodowe
rumowiska. Chwytałem więc obiektywem chwile, które dał mi los: dom zamaskowany
ośnieżonymi koronami drzewami w złotej godzinie; ginący w perspektywie krajobraz
rzeki; nurt skradający się za ścianą gałęzi nadbrzeżnych klonów…
W końcu
stanąłem nad ulubionymi zakątkami, zostawiwszy nadbrzeżne zarośla wszędobylskich
wierzb, potraktowanych siekaczami bobrów. Było na co patrzeć. Ptaki ożyły w
promieniach słońca. Mgła tańczyła pod drugim brzegiem. Słońce rozwiesiło pasma
światła i cienia nad wodą, zapaliło warkocz na niesfornym nurcie. Chwytałem
sylwetki łabędzi i kormoranów na rozedrganym tle, mew podlatujących do
słonecznej tarczy…
A potem portrety martwej wierzby tak ostro
odcinającej się od otoczenia. Ze słońcem w konarach. Wiedziałem, że daleko nie
zajdę. Śnieg pokrył ścieżki i kopce kretów. Buty zapadały się w niewidocznych
koleinach i nierównościach wału. Nogawki pokryły się puchem.
Mężczyzna, którego
fotografowałem z daleka w chwili, w której obrócił się do słońca i zastygł,
mijając mnie, powiedział:
- Genialny wschód! Prawdziwa zima!
Podzielałem jego
ekscytację.
Patrzyłem na wierzbę i na spektakl dziejący się na mieliźnie między
ostrogami wbitymi w nurt. I nagle (bez związku) pomyślałem o „Cyklach czasu”
Rogera Penrosa czytanych kawałek po kawałku. Czytając borykam się z pojęciami
temperatury bezwzględnej i entropii, które umykają potocznej intuicji. Nawet nie
udaję, że rozumiem cokolwiek z matematyki, którą Penrose się posługuje. „Cykle
czasu” są jak koszmarny wykład akademicki, który trzeba wykuć na blachę i umieć
świadomie zastosować, by zdać egzamin. Termodynamika i mechanika płynów
kojarzyła mi się podczas studiów z upiornym snem uczonego dotkniętego
postępującą utratą pamięci w przededniu obrony doniosłej pracy naukowej. Do
dzisiaj nie bardzo wiem, jak przebrnąłem przez egzaminy. Powrót do tych
problemów po latach niczego nie wyjaśnia.
Przedzierając się przez zawiłe
rozważania Penrosa i pozornie prostsze Hawkinga o pochłanianiu materii i
promieniowania przez czarne dziury, zastanawiam się, dlaczego nikt ze znanych mi
astrofizyków nie zadał sobie pytania, czy czarne dziury pochłaniają
czasoprzestrzeń. W końcu Hawking i Penrose stwierdzili, że czasoprzestrzeń
zawdzięcza swoje istnienie materii i promieniowaniu. Jeśli zabraknie materii,
źródła grawitacji, a z nią promieniowania, zniknie poczucie przestrzeni,
orientacji w przestrzeni i upływu czasu. Brak tych składników sprawi, że zniknie
antropocentryczny czas, a z nim antropocentryczna przestrzeń. Tak czy inaczej w
pobliżu horyzontu przestrzeń powinna się zapadać.
Zastanawiam się też, co
mogłoby dziać się w chwili upadku obserwatora na horyzont zdarzeń. Dowiedziono
teoretycznie, że im bliżej horyzontu, tym wolniej płynie czas, a obserwator
podlegający ciążeniu czarnej dziury rozciąga się rzekomo do spaghetti – im
mniejsza masa czarnej dziury, tym bardziej. Jeśli obserwator trafiłby na czarną
dziurę w środku Mlecznej Drogi – tam zjawisko spaghetyzacji okaże się słabsze,
bowiem gradient silniejszego i rozleglejszego pola grawitacyjnego odniesiony do
długości ludzkiego ciała staje się mniejszy. Próba zgadywania, co stałoby się z
człowiekiem nad horyzontem zdarzeń, ma wyłącznie teoretyczny charakter. Najpierw
obserwator musiałby przetrwać nawałnicę przechwytywanych przez koszmarne
ciążenie cząstek elementarnych, które rozpędzają się do prędkości podświetlnych.
Prędzej wyparuje, zanim się wyspaghetyzuje.
Ciekawe też co się dzieje z materią
i promieniowaniem, które utkwią we względnym bezruchu na horyzoncie zdarzeń? Czy
materia i promieniowanie trafią samoistnie pod horyzont zdarzeń, skoro na
horyzoncie czas zamiera a z nim ruch? Czy może jednak jest tak, że materia i
promieniowanie trafiają do wnętrza czarnej dziury przez to, że nad nimi
nawarstwia się kolejna porcja materii i promieniowania przechwycona na
horyzoncie, wskutek czego powiększa się promień i powierzchnia złapana horyzontu
zdarzeń?
Czy czarne dziury pochłaniają znaną nam obserwowalną czasoprzestrzeń,
skoro pochłaniają materię i promieniowanie, a jeśli tak, to co z nią? Czy
przekształca się pod horyzontem zdarzeń w jakąś inną formę czasoprzestrzeni
wypełnioną innymi formami materii i promieniowania i obdarzoną inną postacią
czasu, umykających póki co naszym zdolnościom obserwacyjnym?
Skąd taka nagła
zbitka wrażeń?
Z jednej strony ulotny wiślany świat wrażeń o świcie, który nie
przetrwa spotkania z czarną dziurą. Wyzwalający uczucie nirwany.
Z drugiej
pozbawiony ludzkich pierwiastków świat głębokiego kosmosu, którego sensu
niektórzy usiłują dociec za pomocą wyrafinowanej matematyki i fizyki. Budzący
lęk przed nieznanym i nieuniknionym, chociaż nie skali czasu dostępnej ludzkiemu doświadczeniu.
I jeszcze lądowanie Perseverance na Marsie
transmitowane na żywo przez NASA wieczorem. Podniecające wizją nowych możliwości
otwierających się przed następnymi pokoleniami.
Podczas pandemii dzień też
potrafi zaskoczyć.
Piotrze,
OdpowiedzUsuńKojarzę, że znalazłeś się w swoich ulubionych okolicach.
Uchwyciłeś w swoim obiektywie niesamowite widoki i to tak niedaleka Warszawy.
Nic dziwnego, że skłoniło Cię to do razmyślań nad czarnymi dziurami. To są trudne dla zwykłego zjadacza chleba tematy.
Pamiętam, że na pierwszym roku naszych wspólnych studiów po zdanym przeze mnie na ocenę dostateczną egzaminie z fizyki docent Paczkowski powiedział "Ale entropii to pan nie rozumie".
Od tego czasu przeczytałem kilka książek, ostatnio Stephen'a Hawking'a "Krótkie odpowiedzi na wielkie pytania" i wydaje mi się, że wiem nieco więcej.
Dziękuję za wrżenia, których mi dostarczyłeś.
WłodeK
Docent Paczkowski uznał, że zrozumiałem pojęcie entropii. Niemniej nadal tego nie czuję, chociaż upłynęło tyle lat. Pozdrawiam Włodku. PS. Te okolice odwiedzam, odkąd fotografuję. Niezmiennie fascynują.
UsuńPiotrze, pięknie to pokazujesz i opisujesz. Świt nad rzeką to najpiękniejsze zjawisko w przyrodzie. Czarne dziury i czasoprzestrzeń czyni je jeszcze bardziej abstrakcyjnym i interesującym. Dziękuję i pozdrawiam, TeresaSpy
OdpowiedzUsuńDziękuję Tereso. Uściski ode mnie i od Małgosi.
Usuń