Pojechałem nad Wisłę. O świcie. Chciałem dojść do zatoki śmiałego bolenia. Roztopy i przymrozek zamieniły jednak nadrzeczne dróżki i łąki w lodowisko. Poszedłem więc grzbietem wału, potem zszedłem nad pierwszą zatokę wąską scieżką przez wyschnięte zarośla, płosząc stado krzyżówek i kilka siwych czapli. Skupiłem się na fotografowaniu krajobrazu, kierując obiektyw na zamglone słońce.
Na początku myślałem, że sesja fotograficzna nie dojdzie do skutku. Między Konstancinem a Gassami zaległa gęsta mgła. Jechałem powoli. Wszędzie odkładał się szron. Nie wiadomo gdzie asfalt, gdzie szklanka. Nad Wisłą mgła zelżała. Zobaczyłem drugi brzeg. Przymrozek ściął zmacerowaną przez topniejący śnieg trawę.
Szedłem grzbietem wału, depcząc wyżłobioną stopami i kołami rowerów ścieżkę. Czułem pod nogami twardy grunt. Wspomagałem się kijami do trekkingu, póki towarzyszyła mi szarość świtu. Nie sięgałem po aparat. Nawet głosy ptaków i szum wody na progach niewidocznych przez gęstwę bezlistnych klonów i wierzb nie zdołały mnie zachęcić.
Dopiero widok pierwszych odsłoniętych ostróg, kęp mozgi trzcinowatej i wystających jeszcze wierzchołków wysepek nakłonił do postoju. Świt pojaśniał. Blade światło nie przywołało jednak kolorów na niebie i w otoczeniu. Wilgoć zamieniła powietrze w mglisty całun. Warkocze lotniczych spalin topniały na nieboskłonie, tworząc pasma ulotnych kondensatów.
Krajobraz jako żywo przypominał sceny z Hokkaido – jednego z odcinków Mooving Art Louie Schwartzberga. Ten sam klimat czarno-białych zimowych ujęć zakątków wyspy. Jeśli w filmowanych scenach pojawiały się pojedyncze kolory, podkreślały jedynie fraktalną urodę krajobrazu. Pracujący dla Schwartzberga operator kamery chwytał w kadr istotę japońskich grafik i drzeworytów ukiyo-e (obrazów przepływającego świata).
Za plecami przeleciał klucz łabędzi. Nie zdążyłem ich namierzyć między drzewami, gdy przelatywały nad wałem. Przede mną klucz dzikich gęsi witał Wisłę zwielokrotnionym krzykiem. Odprowadzałem je oczami między gałązkami bezlistnych wierzb, póki nie zniknęły za łęgiem drugiego brzegu. Myśli wypełniły się ciepłem. Zrobiło się jakoś… tak…
Odłożyłem kije do plecaka. Za dużo się działo. Szedłem do zagajnika skrywającego staw. Większość dorodnych topól zaległa w chaszczach, otwierając widok na rozlewny nurt i gadające ptactwo: krzyżówki, tracze, mewy i gulgoczące kormorany.
Słońce nieśmiało wyszło spoza postrzępionego horyzontu. Było blade. Jakby trawiła je gorączka. Mgła przygasiła jego blask.
Stanąwszy nad stawem dźwigającym płytę grubego lodu, nad groblą przeciętą przez strumień napływającej wody, fotografowałem i nagrywałem spektakl Natury bez ludzi. Paleta barw jako żywo przypominała kolory zdjęć Jezera na Marsie przesłanych ostatnio przez Perseverance. Zaskakujące skojarzenie.
Potem zszedłem nad zatoczkę wyrwaną Wiśle za pomocą opaski z kamiennych bloków. Dzisiaj niewidocznej. Wzbierająca od kilku dni Wisła szumiała na zatopionej ostrodze. Po zatoczce pływała czereda dzikiego ptactwa. Nie podchodziłem do nich. Zafrapował mnie przygaszony świat. Ptaki podlatujące do słonecznej tarczy. Przepłoszone kormorany, które uciekały do Gass niewielkimi stadami. Czaple przesiadujące na mieliznach obok kaczek i nurogęsi. Popisy ptasiego drobiazgu słyszane od łęgu. Jedno z nagrań zakończył wystrzał ze sztucera. Pewnie znowu jakiś dzik oddał życie, by zaspokoić wyuzdaną potrzebę rozrywkowego zabijania jakiegoś przedstawiciela Polskiego Związku Łowieckiego.
A tak było jeszcze podczas pierwszego dnia odwilży…
Piotrze,
OdpowiedzUsuńPiękna wycieczka. Słońce wspaniale oświetlało wiślane pejzarze. Ptaki wdzięcznie pozowały do zdjęć.
Dziękuję za miłe wrażenia.
Pozdrawiam
WłodeK