Pandemia i wszystko jasne. Każdy styczniowy dzień jak Dzień Świstaka w dystopijnej rzeczywistości. Pogoda niezimowa. Zima, jeśli przychodzi, to na godziny. Sypnie śniegiem, przymrozi, po chwili woła odwilż… Słońca jak na lekarstwo. Kiedy jednak zawita, jadę nad Wisłę oglądać wschód, chwytać nastrój, odkrywać emocje, odkopywać uśpione instynkty…
Wisła gada: pluskiem wody, szuraniem kawałków lodu, podmuchami południowego wiatru, krzykiem stada mew, które zaległy na mieliznach i lodowych polanach, kwileniem gilów, sikor, kosów, gadaniem sójek i dzięciołów… Wokół bezlistny łęg skrywający kikuty martwych topól i wierzb. Wokół łąki skolonizowane przez kępy i łany nawłoci kanadyjskiej, dźwigającej kiście przejrzałych zamarzniętych kwiatostanów…
- Wiara nie potrzebuje pośrednictwa kapłanów. Płynie z serca…
- Wiedza i olśnienie nie potrzebują pośrednictwa wszechwiedzących ignorantów. Wymaga wysiłku zadawania pytań i dociekania odpowiedzi…
Mróz zelżał. Poczułem komfort. Szedłem skrajem brzegu, fotografując świt, stado mew na środku rzeki, przelatujące kormorany i nurogęsi; filmując ruch wody niosącej płaty lodu po ostatnich mrozach. Zastanawiałem się, jak inspirujące byłoby pływanie kajakiem wśród kry przez krajobraz zalany światłem nierealnego świtu…
Mewy zdawały się poruszone. Krzyczały. Chichotały. Wznosiły się nad mieliznami i wyspą w sąsiedztwie Kępy Nadbrzeskiej. Krążyły w łunie wschodzącego słońca. Lądowały znowu na lodzie, który osiadł na płyciźnie i współtworzył impresjonistyczne plamy światła z płynącą obok wodą…
Nie mogłem oderwać oczu od tego spektaklu. Tarcza słońca wynurzająca się spomiędzy drzew zapaliła warkocz na powierzchni nurtu. Co i raz przystawałem, chwytając ulotne obrazy. Póki leniwy całun z zachodu nie zagasił misterium i nie oddał krajobrazu rzeki we władanie wszechobecnej lodowej szarości.
Nie odważyłem się zejść w wąwóz wyschniętej odnogi. Bobry powaliły mnóstwo drzew. Ścieżka, z której niegdyś korzystałem, została przygnieciona plątaniną pni i konarów. Obszedłem więc cały ten zakątek, ze zdumieniem odkrywając, iż topole, które jeszcze kilka lat wcześniej fascynowały kształtami na tle wchodzącego słońca, zniknęły. Już nie powtórzę tych kadrów…
Szedłem ku najładniejszej wyspie Łach Brzeskich. Śnieg zaczął mięknąć pod stopami. Całun chmur gęstniał. Słońce z trudem przebijało się nad rzekę, rozjaśniając powierzchnię wody plamami światła. Nastrój gasł, ustępując prozie zimowego dnia. Nadciągała odwilż. Przez gałęzie drzew i krzaków zobaczyłem zabudowania Wólki Dworskiej. Buty zapadały się w zaspach. Zarys drogi zniknął między kopcami zrytej ziemi i w mierzwie zarośli. Dawno tędy nikt nie chodził. Zawróciłem ku chichoczącym w oddali mewom… Były niezmordowane… Pierwszy wiślany świt 2021 roku zaliczony…
THE END |
Z przyjemnością obejrzałem ponownie Twój wpis.
OdpowiedzUsuńZdaje mi się, że już coś o nim napisałem, ale nie widzę mojego komentarza.
WłodeK