Wrzesień 2020.
Dzień okazał się smętny. Co z tego że niebo bez chmur, kiedy
powietrze zamglone, załzawione. Słońce jakieś bez wigoru. Światło przygaszone.
|
Ścieżka bobrów
|
Zszedłszy z wału na piasek suchej od miesięcy odnogi wiślanego nurtu, zajrzałem
na rozlewisko. Wyjrzawszy spoza gruzu dawnej ostrogi i krzaków, zobaczyłem
ścieżkę bobrów, które przywlekły z piaszczystych mielizn naręcza świeżej
wikliny i wbiły ją w dno pod skarpą za taflą wody. Na środku rozlewiska pływały
kaczki. Poderwały się nagle. Nie wiedzieć czy z powodu ostrzegawczego
plaśnięcia bobrowego ogona, czy na widok mojej sylwetki majaczącej za plątaniną
gałązek i aparatu trzymanego nad głową.
Odwróciłem się ku Wiśle. Depcząc mokry piasek ścieżki między
zaroślami okupującym wyspę, lawirując między krzakami łozy i osiki, przeszedłem
nad wodę. Nastrój się nie zmieniał. Słońce ciągle zapowiadało moment wzejścia
nad horyzont.
Ptaki kwiliły jesiennie. Łabędzie przelatywały wzdłuż nurtu ku
miastu. Brodźce badały skraj piasku i stojącej wody.
|
Brodźce |
Wisła wychudła, zmarniała,
odsłaniając grząski muł, fakturę pofalowanego dna, zaryte w piasku pnie…
Nad
wodą snuła się nieokreślona mgła, odbierając kształtom kontury. Czapla
fotografowana nad zatoką w Ciszycy, w miejscu, nad którym przelatują
helikoptery TVN, zdała się nierealna. Namalowana akwarelą lub nadmiernie
rozcieńczonym gwaszem. Topola za Wisłą traciła swój obrys. Aparat nie ostrzył
na jej szczegółach. Było jakoś tak… niewymownie.
Nawet pnie przywleczone na wyspę wiele lat wcześniej, osmagane
wiatrem, wypiaskowane, wielokrotnie zmoczone i wysuszone, zdawały się drzemać w
jakiejś niewypowiedzianej nostalgii. Świt, który zwykł je barwić miedzią i
ciepłem, dzisiaj był pozbawiony malarskiej ekspresji.
Słońce wschodziło bez polotu. Nie było malinowych obłoków. W
krajobrazie dominowała paleta odcieni zgaszonego pomarańczowego koloru.
Próbowałem złapać coś frapującego. Na nic wysiłki. Wschód był nijaki.
Wrześniowy. Czy mój nastrój zwarzony? A może pandemiczny świat zgasił wyobraźnię
i odczulił zmysły? Wracałem znużony. Przez zakątek zimorodka, który dał się
sfotografować i sfilmować dwa dni później, odmieniając wrześniowe wrażenia.
Listopad 2020
W listopadzie odwiedziłem zakątek zimorodka. Wyjrzałem nań,,
wychodząc ze zmrożonej i oszronionej nawłoci, która pleni się w dolinie Wisły z
niepohamowaną siłą. Zakątek już nie był gościnny dla zimorodków. Woda odstąpiła
od brzegu, usunęła się spod gałązek i korzeni wypłukanej wikliny. Razem z nią
odpłynął narybek. Nie odważyłem się zejść z zamrożonej plaży na pofałdowane
dno. Przy próbie wejścia spod buta usunęła się warstewka piasku, odsłaniając
kleistą czarną maź. Ledwo utrzymałem równowagę. Pomogły kijki do nordic
walking.
Listopadowy krajobraz tonął w szarości. Tylko szron przydawał obrazom
osobliwego wdzięku. Mróz utwardził piasek. Szedłem z uczuciem ulgi. Nie
musiałem walczyć z grzęznącymi butami. Słońce zamierzało wzejść na południe od
komina otwockiej ciepłowni. Tam zmierzałem. Pod cypel, z którego pochylały się
topole i klony jesionolistne, przeglądając się w lustrze odchodzącego nurtu.
Liście już opadły, odsłaniając fraktalną strukturę koron. Było pusto. Panowała
cisza. Ryby odpłynęły do wiślanych kryjówek. Prąd wody zdawał się zamierać.
|
Tu mogłem ugrzęznąć |
|
Stanąłem pod cyplem. Zamarznięty piasek dawał ułudę stabilności.
Kiedy jednak oparłem na nim monopod, jego stopka przebiła szron i weszła w dno
bez oporu. Pomyślałem:
- Kurzawka.
Cofnąłem się. Chyba w ostatniej chwili. W pamięci miałem swoją
przygodę na Wiśle pod Toruniem, gdy utknąłem w kajaku na mieliźnie. Chciałem z
niego wysiąść, lecz noga za burtą nie znalazła podparcia w zdradliwym nasyconym
wodą piasku. Gdybym wyskoczył, cóż…
Słońce zaczęło wschodzić znad łęgu przy ujściu Świdra. Powoli. Z
rozmysłem. Cisnęło flarę w przymglone niebo. Rozścieliło warkocz na powierzchni
wiślanego nurtu. Zimą słońce wędruje nisko nad horyzontem, przedłużając złotą
godzinę.
Tarcza wabiła ptaki, które ruszyły z kryjówek i miejsc odpoczynku na
południe. Fotografowałem znane mi obrazy z namaszczeniem. Tarcza słońca z
konturami ptaków, tarcza w objęciach skrzydeł, tarcza wsparta na konarach,
tarcza samotna… Widok, który nieodmiennie wprowadza w zamyślenie, w stan
zachwytu. Jakby w łunie narastającej poświaty rodziło się nowe życie… i
wypełniała obietnica lepszego… Nic to, że wokół listopadowa smuta, nastrój
przygaszony, dzień krótki…
Nie byłem sam. Ktoś chodził po odsłoniętych mieliznach naprzeciwko
józefowskiego brzegu. Znikający punkt. Odwróciwszy się od cypla, dostrzegłem w
perspektywie rzeki kobiety fotografujące komórkami krajobraz Wysp Świderskich.
Mróz nie odstępował. Słońce nie przebijało światłem nostalgii. Nie grzało. Było
jedynie malarskim akcentem w oszronionym krajobrazie.
|
KONIEC |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz