Dojechawszy na parking, wysiadłem prosto w wilgotny dotyk nieruchomego powietrza. Mgła tłumiła odgłosy świtu. Szedłem ścieżką grzbietem usypiska. Mijałem drzewa, których kontury oblepione jesiennymi liśćmi topniały w półmroku.
Wszędzie słyszałem szelest liści pod kapiącą wodą. Świat zdawał się nierealny. Zszedłem w rzeczne koryto. Minąłem resztki bobrowego rozlewiska przytulonego do szczątków starej i nieużytecznej już ostrogi. Deptałem ustępujący pod stopami piasek wysuszonej odnogi, w której od lat nie widziałem wody. Przedostałem się na podwyższenie dna, by idąc po tymczasowej kserotermicznej łączce między odrostami wikliny, topól, wierzb dojść nad lustro leniwie płynącej rzeki. Nurt odsunął się pod wschodni brzeg, odsłaniając rozległe plaże oczyszczone z mułu z zanikającymi oczkami wody po rozlewiskach.
Zdumiony widokiem osuszonej rzeki kroczyłem przez mokry piasek, znad którego woda ustąpiła wiele tygodni wcześniej. Wokół panowała cisza. Żadnych ptaków. Jedynie spod powały zamglonego nieba opadał krzyk gęsi przelatujących na południowy zachód. Wnosiły w krajobraz jesienną nostalgię. Doszedłszy na skraj nurtu, skierowałem się na północ wzdłuż kreski brzegu. Piasek nie podpierał stóp. Czułem obawę.
- Kurzawka – myślałem, obserwując wyciszoną toń.
Ryby nie polowały.
Z góry spływały płaty brunatnej piany, szczątki drewna. Z nurtu wyłoniły się fraktalne kształty drzew zagrzebanych od lat na mieliznach. Woda wyrzeźbiła w piasku i żwirze martwe fale...
Wszystko to nierealne. Jak ze snu. Pozbawione sensu, łącznie z niewidocznym brzegiem za rzeką. Cisza. Majaki zanikającego ruchu rzeki. Z trudem ustępujący półmrok. Jednolita mgła bez kształtów. Jaśniejąca powała nieba nad głową... Czas jakby zamarł... Nāgārjuna rzekłby, żem przestał być w relacji z przyrodą, ogarnęła mnie pustka…
W końcu jednak zobaczyłem coś więcej. Krawędź plaży skierowała mnie ku odnodze nurtu. W miejscu, zwykle niedostępnym, opadająca woda odsłoniła kolejny tor w korycie roztokowej Wisły. Z mgły wynurzały się kontury wykrotów. Siwe niczym japońskie grafiki i akwarele poddane działaniu nieubłaganego czasu. Fotografowałem sceny zatrzymanej w czasie walki jurajskich stworów…
Jakbym wkroczył w świat starej baśni i celtyckiej mitologii…
Ominąwszy znikającą zatoczkę o uśpionej tafli, której nawet
pobliski nurt nie wzruszał, szedłem skrajem koryta, patrząc na delikatne
struktury roślin wynurzających się z wody, kępy mozgi trzcinowatej, pałki
szerokolistnej, która zacumowała na płyciźnie i wypuściła korzenie, pokrzyw,
bielunia… Wszystko to zamglonej aurze, na tle wyspy za nurtem, zarośniętej
łanem wodolubnych zarośli i siewek łozy z topolami…
Tknięty przeczuciem skierowałem aparat właśnie w owe zarośla. Dobiegało z nich kwilenie. Nieomal szept. Nie rozpoznałem dźwięków. Przygotowany aparat ciążył w rękach. To czuwanie trwało za długo. Kiedy opuściłem obiektyw, właśnie w tym mgnieniu oka i migawki z wyspy poderwało się stado krzyżówek. Gęste. Powietrze wypełnił łopot skrzydeł. Krzyk wzburzonych kaczorów i niemniej pobudzonych samiczek. Zarośla ożyły niczym Las Birnamski…
Obraz trwał sekundę. Mgła skryła chwilę niepamięcią. Ptaki odleciały nad wodę, zostawiając mnie z otwartymi ustami i obrazem w głowie, nie na matrycy aparatu…
Nāgārjuna powiedziałby:
- Wróciłeś do relacji z otoczeniem.
Ktoś inny powiedziałby:
- To jedna z nieskończonej liczby fluktuacji kwantowych drżącego Wszechświata…
Niech tam. Nie mogłem odżałować przegapionej chwili, idąc do końca nowego salonu Wisły, zwieńczonego mulistą płycizną, nieśmiałymi wysepkami rozciętymi przez warkocze zamierających strumyków…
Wracałem pod słońce. Rozjaśniało mgłę. To, co zdawało się mistycznym światem, pełnym odcieni subtelnej szarości, nabierało blasku i kolorów. Trawa rozjarzyła się diamentami rosy. Słoneczna kula bez krawędzi unosiła się nad rozległą plażą Wysp Świderskich. Japońskie ryciny nabierały konkretnego wyrazu. Mistycyzm topniał, ustępując realnemu światu...
Na tle płynącej wody dostrzegłem łabędzia. Stał na krawędzi brzegu, pielęgnując pióra. Nic sobie nie robił z mojej natarczywej obecności. Jakby pozował.
- Młody – pomyślałem, widząc jego szatę pełną szarych jeszcze piór podświetlonych blaskiem słońca i nielicznych refleksów na powierzchni nurtu.
- Tylko on i… ja… Co za spotkanie!
- Tylko on i słońce na całej pustej plaży…
- I jeszcze biała czapla nad drzewami drugiego brzegu, który wyjrzał z mgły…
Baśń dobiegała finału. Nieubłaganie. Wracałem, depcząc grząski piasek mokrymi butami… fotografując jesienny krajobraz rzeki pod chmurami tworzącymi poetyckie kształty… idąc między kępami łozy… zmierzając na wał, skąd rozpościera się nostalgiczny świat Urzecza… uwieczniając kikut starej topoli, która po wycięciu ciągle wypuszcza odrosty z korzeni i dźwiga dziki chmiel…
Wiślany łęg, wiślane roztoki na Wyspach Świderskich, wiślane życie… choćbym nie wiem ile razy fotografował te kąty, nigdy nie powtórzę tych samych ujęć… Każdy spacer to osobne przeżycie. Nie do powielenia…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz