Wreszcie zawitało słońce. Po tygodniach jesiennej smuty dominującej w astronomicznej zimie bez śniegu i mrozu. Wstawszy przed wschodem słońca, zobaczyłem gwiazdy nad Warszawą. Księżyc, który już zmierza do pełni, zachodził właśnie nad budynkami SGGW.
Brzask już się zapalał, gdy zjechałem z ursynowskiej skarpy na Przyczółkową. Jechałem do Podłęża, by zaparkować nieopodal stadniny koni. Tak jak ostatnio. Nie śpieszyłem się. Od kiedy wprowadzili drakońskie taryfikatory mandatowe, nie przekraczam nakazanej prędkości o więcej niż kilka kilometrów. Prędkościomierz w samochodzie zawyża prędkość o jakieś 3 kilometry, co sprawdziłem na ursynowskich radarach z wyświetlaczami prędkości.
Konstancin-Jeziorna był pusty. Ludzie spali w najlepsze, gdy przejeżdżałem przez ronda i most nad Jeziorką, a potem wyjeżdżałem z miasta w kierunku Góry Kalwarii. Za ostatnim osiedlem otworzyły się pola leżące między ścianą Chojnowskich Lasów a skarpą dawnej Wisły, która od średniowiecza przeniosła swoje koryto o wiele kilometrów na wschód. Jechałem przez puste wsie. W niedzielę ludziom nie chce się wstawać…
Potem rozjazd. Skręcam do Dębówki. Ostry zjazd serpentyną. Ciasny zakręt w kierunku Dębówki. Powolna jazda wąską jezdnią między topolami i osikami z obawy przed sarnami i przetrzebionymi dzikami, które mogły wyskoczyć na jezdnię z pobliskich zarośli. Kolejne skrzyżowanie. Tu jadę w prawo, ignorując drogę do wału przeciwpowodziowego. Na końcu Podłęża skręcam do stadniny. Gruntowa droga pełna dziur buja samochodem. Parkuję pod sosnami. Wysiadam. Lekki wiatr napiera z południa. Jest zimno. Termometr w samochodzie pokazuje 4 stopnie mrozu.
Brzask rozpalił za Wisłą kolory i podświetlił kontury fraktalnych topól łęgu. Płot wybiegu dla koni czerniał na tle szronu pokrywającego trawę. Kałuże po przedwczorajszej całodziennej ulewie szkliły się błyszczącym lodem. Stąpałem po trawie, unikając stwardniałych kolein i zamrożonego błota. Mróz nie dokuczał. Wiatr z południa ledwo dotykał twarzy. Szedłem nad rzekę przywitać się z wajdelotą pod przerośniętym kosturem. Siedział na swoim miejscu między pniami czarnych topól. Spoglądał na Wisłę, która wezbrała i zalała mielizny. Jej powierzchnię zdobiły wiry. Woda szumiała w gałęziach drzewa, które zsunęło się z klifu, lecz jeszcze nie odpłynęło przytrzymywane korzeniami tkwiącymi w osypisku pod płatem darni. Świt nastrajał do zadumy.
Chwyciwszy w kadr nastroje brzasku poprzedzającego wschód słońca, sfotografowawszy dom wystający nad grzbiet wału przeciwpowodziowego, odprowadziwszy spojrzeniem parę żurawi lecących z wyspy pod Nadbrzeżem, kormorany przelatujące nad samą wodą i nad mewami, które siedziały na jakiejś mieliźnie z dala od żwawego prądu wody, zwróciłem się na północ. Jednak ścieżka, która wiodła skrajem skarpy, zniknęła. Nie odważyłem się iść krętym śladem wydeptanym między sztywnymi łodygami zeszłorocznej nawłoci. Cofnąłem się do drogi, którą ktoś przetarł traktorem, rzeźbiąc bieżnikami opon czarne koleiny. Mróz trzymał, ułatwiając spacer. Wspomagałem się kijkami. Droga dochodziła niekiedy do krawędzi brzegu, to znów skręcała w łęg, omijając przewrócone topole.
Stanąwszy na skraju podmywanego klifu, próbowałem fotografować sznury kormoranów przelatujących nad wodą, nieomal dotykając jej powierzchni końcami skrzydeł. Słońce wyjrzało rąbkiem tarczy spomiędzy drzew Kępy Nadbrzeskiej. Klarowne powietrze i powiewy południowego wiatru nie zwiastowały spektakularnego widowiska. Niebo zdobiły delikatne plamy obłoków, pasemka kondensacyjnych smug po samolotach, mgiełki przypominające zamaszyste pociągnięcia pędzla umoczonego w farbach akwarelowych… Wszystko takie nieokreślone, delikatne, wypełnione przelotnymi nastrojami, fraktalami, chaosem malującym się na powierzchni rozlanej rzeki…
A potem trafiłem w miejsce, gdzie kilka dni wcześniej buszowały bobry. Zostawiły po sobie pnie topól, zmyślnie ułożone w kierunku wody, i stożki pniaków obsypane wieńcami jasnych strużyn świeżego drewna. Krajobraz Wisły z dziełem bobrów na pierwszym planie i światłem wschodzącego słońca zawsze przyciąga uwagę. Nie jest to jednak mój foto-pomysł na rzekę. Zainspirowałem się wiele lat wcześniej zdjęciem zamieszczonym w Rzeczypospolitej z widokiem podgryzionego drzewa, które jednak nie runęło, z panoramą wiosennej rzeki w tle. Ktoś bardzo napracował się nad kadrem…
Łęg frapował. Kręta droga wiodła między wiedźmami Urzecza - czarnymi topolami o rozchwierutanych konarach i kiściach odrostów na kształt brody czy kępkach zarostu odstających od pni. które wycinały na tle rozjaśnionego nieba fraktalne kształty, kojarzące się z „pająkami” Mandelbrota. Jedna z wiedźm o rozszczepionym w literę V pniu i konarami odbiegającymi ku sąsiadom zasłaniała słoneczną tarczę. Próbowałem podejść, depcząc trzeszczące badyle nawłociowych łodyg. Stanąłem jednak nad rowem. Zarośla zniechęcały do zejścia. Brałem więc, co natura dała. Wiedźma wciąż stała od zeszłego roku, chociaż powinna się rozpaść. Przetrwała styczniowe wichury. Teraz jednym konarem dzieliła słoneczną tarczę, rozmytą przez muślin akwarelowego ni to obłoku, ni to zamglenia, a ja dziwiłem się promieniom opływającym ów konar tak, że prawie znikał zasłonięty uginającym się światłem…
Goethe miał coś na myśli, pisząc pod wpływem Immanuela Kanta swoje Farbenlehre o postrzeganiu światła i kolorów, dzieło, które odarto z nimbu naukowości na wiele lat, zanim odzyskało ów charakter po rozkwicie teorii chaosu przywracającej fizykom i matematykom holistyczny sposób patrzenia na świat i badane zjawiska... Jego praca stała się natchnieniem dla Alberta Libchabera badającego przemianę przepływu laminarnego w turbulentny, jaka dokonywała się w ciekłym helu pod wpływem subtelnego podgrzewania dna komórki badawczej; dla Theodora Schwenka badającego wrażliwy chaos „Sensitive Chaos” przejawiający się w strumieniach, nitkach, warstwach, zawirowaniach płynącej wody…
Nie tylko więc elementarne prawa fizyczne kształtują obserwowane przeze nas zjawiska optyczne, lecz także sam proces obserwacji, któremu towarzyszy nastrój, wrażliwość, empatia, oczytanie obserwatora; czułość oczu, sprawność centralnego układu nerwowego (w tym mózgu) przetwarzającego sygnały elektryczne z receptorów; intelektualna zdolność postrzegania rzeczy interesujących w sztampowych, zdawałoby się, obrazach świtu, wschodów, wczesnego poranka… O tym między innymi pisał Goethe, a co potem znalazło potwierdzenie chociażby na gruncie fizyki kwantowej w formie zasady nieoznaczoności Heisenberga mówiącej, że obserwacja cząstki elementarnej determinuje jeden z parametrów jej stanu kosztem pozostałych…
Sponiewierany łęg wypełnił się pniami zalegającymi u podstawy sterczących z zarośli pniaków. Słońce rozgrzewało korę topól i wystające z niej huby. Niektóre drzewa wyglądały solidnie, lecz w ich wyglądzie coś nieokreślonego świadczyło o stanie chorobowym. Potwierdzały, że życie na terenach zalewowych jest bujne lecz gwałtownie krótkie. Na Łachach Brzeskich skolonizowany przez nawłocie łęg nie wytworzył ekosystemu, w którym topole czarne mogłyby dożywać dwustu, trzystu lat. Być może to skutek pożarów na przedwiośniu wzniecanych przez miejscowych piromanów. Wszędzie widać osmalone pnie. Szedłem więc zamrożoną drogą, depcząc grudy zamarzniętego błota w koleinach. Omijałem zawaliska, deptałem rozjechane ciągnikiem łodygi dzikiej tarniny i głogu, wspinałem się na stoki zagłębień wypłukanych falą powodziową. Podchodziłem nad wodę, odchodziłem…
Zmierzałem do zdewastowanej już zatoki śmiałego bolenia, coraz bardziej widocznej z występów brzegu wyrzeźbionych ostatnio przez nurt. Zalane resztki starej opaski wystawały z rozlanego nurtu. Głazy zostały rozrzucone po mieliznach. Dawne zakole, łowisko bielików i kormoranów, straciło kształt. Wiele drzew utrwalonych przed laty na zdjęciach osunęło się do wody. Brzeg utracił malowniczą zatoczkę i cyple. Napierający nurt zniszczył mnóstwo kryjówek. Stado kaczek pływających pod osłoną opaski poderwało się na dźwięk trzeszczącego pod moimi stopami lodu. Nie zdołałem się ukryć przed spojrzeniami dziesiątek czujnych oczu. Doszedłszy do zanikającej zatoki śmiałego bolenia, mogłem już tylko fotografować opustoszałe kąty na tle zabudowań Kępy Nadbrzeskiej, malowniczych wierzb rosnących nad dawną przeprawą dla czołgów nieistniejącego Układu Warszawskiego, którego pogrobowcy chcą dzisiaj na powrót zagarnąć wolną Ukrainę…
Słońce zalało Wisłę jaskrawym światłem. Patrzenie w jego kierunku przyprawiało o ból oczu i wywoływało czarne plamy w polu widzenia. Fotografując krajobraz, zasłaniałem się aparatem, by cokolwiek zobaczyć na ekranie wyświetlacza. Wracałem, chłonąc ciepło twarzą i ciemną kurtką. Chowałem się za bezlistnymi zaroślami i łanami nawłoci przed podmuchami wiatru z południa. Niekiedy jednak musiałem na krawędź brzegu. Powierzchnia rzeki pomarszczyła się w powiewach, siejąc gwiazdy refleksów, wzniecając drżącą plamę odbitego światła. Myślałem:
- Jak niewiele trzeba, żeby podnieść sobie nastrój. Światło słońca o świcie czyni cuda niezależnie od pory roku.
Czułem przypływ energii i dobrego samopoczucia.
Nic to, że cała jaskrawość spopieliła kolory, uwydatniła kontrasty, oślepiła odbiciami od powierzchni nurtu, zredukowała paletę barw do czerni i bieli, do odcieni mieniącej się iskrami szarości i do spopielonego błękitu tła… Moja wiedźma nadal urzekała, chociaż zniknął romantyczny świt i ustała złota godzina. Mróz nadal trzymał. Nie musiałem uciekać w cień, by uniknąć tającego błota. Niespiesznie wracałem tą samą drogą, unikając mężczyzny, który penetrował skraj brzegu w poszukiwaniu miejsca na wędkowanie. Zwierząt nie było, chociaż cisza sprzyjała spotkaniom. Jedynie ptaki dopisały. Od strony słońca nadleciały łabędzie, obwieszczając obecność rytmicznym świstem skrzydeł. Od Gass przywędrowało stado mew i rozsypało się nad mieliznami nieopodal wyspy, wypełniając przestrzeń donośnym krzykiem. Zewsząd dobiegał śpiew pobudzonych mieszkańców łęgu, werble i pokrzykiwania dzięciołów… Za płotem przy podejściu do wału pasły się wypuszczone z boksów konie… Było jakoś tak… słonecznie… Czyżby nastało przedwiośnie?…
Piotrze,
OdpowiedzUsuńJak zwykle z przyjemnością obejrzałem i przeczytałem.
Dziekuję i pozdrawiam
WłodeK