Rano pojechałem nad Wisłę w Podłęczu, tam gdzie rozciąga się rezerwat Łachy Brzeskie. Samochód zostawiłem przy stadninie koni. Poszedłem wałem przeciwpowodziowym w kierunku Wólki Dworskiej i Góry Kalwarii.
Ścieżka wiodła zamrożonym grzbietem wału. Trawa trzeszczała pod stopami. Tam, gdzie wał przechodził między drzewami łęgu, deptałem resztki stwardniałego śniegu. Nieopodal pierwszych zabudowań Wólki zszedłem na drogę quadów. Przez przerzedzony łęg i łany nawłoci przedostałem się na skraj urwiska.
Niegdyś były tutaj koleiny. Nurt podmył darń, porwał najbliższe drzewa. Tu spotkałem stadko świergolących gilów. Samiczki plotkowały na bezlistnych gałązkach. Były wysoko. Nie pokazały swoich skromnych szat. Kiedy stanąłem nad wodą i obróciłem się ku nim, by fotografować je w świetle wstającego słońca, odleciały w głąb łęgu.
Horyzont za Wisłą przejaśniał. Nad Kępą Nadbrzeską zapłonęła łuna i zabarwiła chmury napływające z zachodu.
Mielizny z rozgadanymi mewami zostały daleko. Przede mną odsłoniły się wysepki płycizny, będącej przedłużeniem najpiękniejszej lecz już sponiewieranej wyspy Łach Brzeskich. Nad głównym nurtem, za wyspą, przelatywały klucze kormoranów. Część z nich osiadła na gałęziach drzew, część wylądowała na lodzie zalegającym pod drugim brzegiem i suszyła skrzydła. Przestrzeń nad Wisłą rozbrzmiewała przytłumionym przez odległość krzykiem mew.
Słońce pokazywało co chwilę przygaszoną przez obłoki tarczę; rzucało chimeryczne smugi na pomarszczoną wodę; złociło pasma chmur na szarym niebie. Niekiedy znikało, gasząc krajobraz, by po chwili znowu rozjaśnić rzekę. Było dynamicznie. Wiedziałem jednak, że misterium nie potrwa długo.
Kapryśna pogoda nie pozwalała na wytchnienie.
Sfotografowawszy dom wystający ponad grzbiet wału i prześwit bocznego koryta, zawróciłem na północ. Od północy nadciągały już chmury nabrzmiałe wilgocią. Mogły przynieść mokry śnieg. Przedostawszy się przez zarośla pełne dołów i pagórków wyrzeźbionych przez niegdysiejszą falę powodziową na ścieżkę skrajem skarpy, zabrnąłem do miejsca, w którym podmyta droga znikała na krawędzi urwiska. Gąszcz suchego podszytu łęgu zdawał się nie do przejścia. Utknąłem przed zwartymi zasiekami nawłoci, krzaków tarniny, odrostów wygryzionych przez bobry topól, plątaniną wysuszonych zarośli. Odprowadziłem wzrokiem kolejny klucz kormoranów i oddaliłem się od brzegu. Starych ścieżek już nie było. Nie odważyłem się wejść w łęg skrywający koryto sezonowej odnogi nurtu. Z zarośli dobiegał chrzęst deptanego lodu skrywającego kałuże. Coś przemieszczało się poza zasięgiem wzroku.
Wracałem pod wałem przeciwpowodziowym, krocząc koleinami wydrążonymi przez quady wzdłuż porzuconego zdziczałego sadu, topolowego zagajnika pełnego rozpadających się kikutów obumarłych drzew. Fraktalne struktury zarośli, skrywających odnogę wyschniętego starorzecza, nieodmiennie przyciągały uwagę. Nie odważyłem się jednak wejść do ich wnętrza.
Ominąwszy konie i kozy pasące się w łęgu między wałem a nurtem, fotografowałem jeszcze zgaszony krajobraz Wisły z wyspą pod Kępą Nadbrzeską. Mielizny i wyspę okupowały mewy, wypełniając rzeczne koryto nieustającym krzykiem i zamieszaniem. Zgaszony dzień nie nastrajał do dalszego spaceru. Lutowy krajobraz tracił kolory pod nasuwającym się całunem zimowych chmur.
Mój
Wajdelota pod kosturem nie wyglądał już tak romantycznie jak o świcie. Jednak
prowokował do rozmyślań nad pięknem tego świata w kontekście "Chaosu" Jamesa Gleicka.
Piotrze,
OdpowiedzUsuńMiło odbywać wyprawy wraz z Tobą.
Znakomicie uwieczniłeś piękną przyrodę, wspaniałe niebo i niesamowity wschód słońca.
Pozdrawiam
WłodeK