Byłem nad Wisłą. Spacerowałem ścieżkami Wysp
Zawadowskich. Spotkałem kilka razy przelatujące zimorodki. W świetle
odchodzącej nocy były foto-nieosiągalne. Mogłem tylko patrzeć, jak śmigają
wzdłuż brzegu, pokrzykując i pobłyskując ciemnym błękitem piór. Spotkałem dwie
parki w locie pełnym nieobliczalnych zmian kierunku.
Szedłem od strony ujścia Jeziorki, która
wlewała się do podniesionej Wisły. Obie rzeki wezbrały. Wodospad na kamiennym
progu pod nowym mostem zmalał. Przelewająca się woda wzniecała tumany piany,
uderzała o lewy brzeg, wypłukując piach i niszcząc stare ścieżki.
Kiedy zszedłem
nad Wisłę, buty i spodnie nasiąknęły wilgocią zgarniętą z mokrej trawy. Na
powierzchni wiślanego nurtu krążyła brunatna piana. Zieleń wylewała się ze
skarp. Klify zmalały. Wiele drzew, które utknęły na mieliznach, zniknęło pod
wodą. Tam, gdzie kilka tygodni wcześniej spacerowały łosie, rozgościły się
mewy. Woda zagroziła także gniazdom na wykrotach wystających z zalewanych
mielizn.
Stanąłem na cyplu usypanym z betonowych
bloków. Wisła, napierając na próg, wzniecała fale i wiry. Szumiała tak, że
głośne – wydawałoby się – koncertowanie ptaków w łęgu przygasło.
Za wysepką z
piachu baraszkował bóbr. Z początku go nie zauważyłem, skupiwszy uwagę na kępie
drzew drugiego brzegu, nad którą snuły się jakieś chmury. Tam miało wzejść
słońce. Dopiero plaśnięcie ogonem-płetwą wody zmusiło do obejrzenia się za
siebie. Zobaczyłem kręgi fal. Bóbr pływał to pod trawą na wyspie, to pod
urwiskiem brzegu. Badał skraj wody i piasku. Chyba mnie nie zobaczył. Pozwolił
się fotografować. Zdjęcia rozmyte, bo nadal dokuczał półmrok.
Wschód się odwlekał. W końcu jednak zobaczyłem
tarczę słońca przebłyskującą między plątaniną gałęzi. Obłoki nad łęgiem
poróżowiały, rozrzucając na niebie wstęgi światła i cienia. Potem przybrały odcień
złota. Niebawem jednak nastrój zniknął. Słońce wzeszło, obrzuciło krajobraz
gorącym spojrzeniem, wznieciło kontrasty. Rozpoczęło zwykły dzień.
Poszedłem do swojej ulubionej wyspy rezerwatu
Zawadowskiego. Grzbietem wału. Ścieżką w wysokiej trawie. Poczułem wodę w
butach i na łydkach. Zarośla nie otrząsnęły się jeszcze z ostatniego deszczu.
Łęg wybujał. Zieleń zasłoniła rzekę. Dopiero za Kępą Oborską wróciłem nad wodę.
W miejscu gdzie przejazd z betonowych płyt przeprowadził drogę przez grzbiet
wału. W jej świetle dostrzegłem lisa. Biegł koleiną wzdłuż łęgu. Za wcześnie
mnie dostrzegł. Zanim się zebrałem do foto-strzału, zniknął w krzakach.
Z klifu, spomiędzy konarów wierzb i topól,
które przewróciły się do wody, zaglądałem na budowę mostu południowej obwodnicy
Warszawy. Konstrukcje filarów robiły za tło dla siedlisk dzikiego ptactwa. Obsiadły
każdy wykrot i każdą mieliznę. Moja wyspa rozdzielała nurt. Lewa odnoga stała
się szersza niż zwykle. Nie miałem czego tam szukać. Ścieżki, z których
korzystałem, fotografując kormorany i bieliki na kępie topól w świetle
wschodzącego słońca, zostały zalane.
Działo się. Do czasu, aż światło słońca stało
się nie do zniesienia, zamieniając krajobraz w rozświetloną, pełną nieznośnych
dla oczu kontrastów przestrzeń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz