W listopadzie odwiedziłem
Wisłę dwa razy. Najpierw w Gassach, idąc w kierunku Łach Brzeskich, gdzie
utworzono dwie zatoki oddzielone od nurtu ostrogami i opaskami z łupanego
granitu. Ptaki korzystają z nich zimą niczym z noclegowni. Stadami. Później w
Ciszycy, łażąc po plażach i mieliznach Wysp Świderskich.
Listopad to chyba najbardziej
depresyjny miesiąc w roku. Liście zrzucone. Wokół brudna szarość. Trawa,
trzciny, nawłoć, wrotycz… wszystko wyschnięte, martwe, szeleszczące na wietrze.
Pozbawione życia i kolorów. Zamglone. Jeśli mróz – zaszronione, jeśli cieplej –
mokre i wstrętne w dotyku. Przestrzeń otwarta. Łęg wypełniony fraktalami pni,
konarów, gałęzi, witek. Pozbawiony liści. Odsłonięty. Ptaki i zwierzęta mimo to
trudno dostrzec. Maskują się. Trzeba szczęścia, by je dostrzec. Jeszcze
większego, by fotografować chociaż przez umykające sekundy. Zwykle z daleka.
Rzadko z bliska.
Byłem sam. A wokół krajobraz
pełen chandry. Deptałem mokrą trawę, kopce kretowisk, grzbiet wału
przeciwpowodziowego, koleiny ścieżek. Pogoda taka, że dziki i sarny zaległy w
zaroślach łęgu i w kępach na sąsiadujących nieuprawianych od lat polach. Zajęcy
nie było. Lisów nawet na lekarstwo. Z gałęzi kapało. Buty ubłocone. W dole
przebłyskiwały tafle wysychających kałuż. Chociaż wszędzie padało, wysuszona
gleba pochłaniała każdą ilość wody, nie oddając jej rzece.
Za to nurt między wałami był
pełny życia. Dostrzegałem polujące kormorany. Pływały między mieliznami. Nurkowały.
Startowały z wody. Podlatywały do większego zamieszania. Polowały. Czasem połykały
rybę, która wypełniała całe gardło. Wzdłuż łowiska przechadzały się siwe
czaple. Obstawiały płycizny. Nie w smak im nurkowanie. Wolą z gracją. Sztychem
dziobu. Im nie wypadało po plebejsku lub po piracku. Stadem i pod wodą. Wydają
się arystokratkami, póki nie wrzasną.
Wtedy człowiek myśli o nich jak o upadłych klasowo alkoholikach. A nieopodal para
łabędzi z jednym młodym w szarym upierzeniu. Podlot z późnego lęgu. Skubały
jakieś glony z dna pod płytką wodą.
Tracze już zbierały się w
pary. Wyfraczone samce konkurowały o względy samic. Co i raz dochodziło do
kłótni. Chociaż do przedwiośnia jeszcze jeszcze. A przed nimi nie wiadomo jaka
zima. Pomyśleć, że kiedy wyklują się młode, samce zabiorą się precz i zadowolą
własnym towarzystwem. Zostawiając problemy dzielnym samicom. Faceci…
Łaziłem tu i tam. Zaglądałem w
komysze. Złaziłem ku wysepkom, które zarosły. Wszędzie krzyżówki na mieliznach.
Gdzieś w górze wędrujące czaple, szybujące błotniaki. Przestrzeń przytłoczona
szarością. Gnębiąca. Mimo to fotografowałem. Niektórzy z uwieczniania smutku
uczynili sztukę i organizują wystawy.
Mnie jakoś nie ciągnie. Wolę klimaty
wiosny i lata. Wtedy się zacznie. A jednak ta nostalgia narkotyzuje. Nie chciałem
wracać. Szmer wody. Zamyślenie. Medytacja. Zamaskowana tarcza słońca przypominała
o zanurzeniu w kosmosie. Przez szczegóły próbowałem ogarnąć wszechświat.
Rozumem i wyobraźnią. Wiatr niósł wilgoć. Marzłem. Ręce sztywniały. Myśli
zwalniały. Czas zwalniał. Życie zwalniało. Maligna.
W kępie łęgowego lasu zapadła
cisza. Wiatr z trudem przenikał plątaninę bezlistnych gałęzi. Nad wodą dostrzegłem
powalone topole. Robota bobrów. Pnie utworzyły zasieki. Nie sposób przez nie
przejść. Od spodu mierzwa sprężystych krępujących pędów dzikiej jeżyny,
zwiędłego chmielu, kolczurki, pokrzyw, odrostów klonów jesionolistnych. Nawet
dziki nie dałyby rady tamtędy. Zawalisko odcięło ścieżkę do wędkarskiej
ławeczki na skraju skarpy. Bobrów jednak nie spotkałem.
Najciekawszy okazał się
kowalik. Najpierw słyszałem nieznane mi popiskiwanie. Dobiegające z rozwidlenia
gałęzi. Potem dostrzegłem ruch na tle szarego nieba. Ptak spacerował po
bruzdach kory. Energicznie. Zabawnie. Główką w górę, główką w dół. Wydłubywał
jakieś insekty ze szpar. Zaglądał w dziuple. Wyglądał przez dziury w
rozpadającym się konarze. Trochę trwało, nim mnie spostrzegł. Wtedy odleciał.