Pojechałem nad Wisłę w Gassach. Zostawiłem samochód na parkingu obok zjazdu do nieczynnej jeszcze przeprawy promowej. Poszedłem koroną wału przeciwpowodziowego na południe w kierunku Góry Kalwarii. Otaczała mnie noc. Zapowiedź przymrozku się nie ziściła. Nic nie utwardziło gruntu na grzbiecie wału przeciwpowodziowego. Kije trekkingowe wbijały się w murawę, wspomagając spacer. Księżyc oświetlał koleinę wąskiej ścieżki i rozjaśniał pasma chmur w sąsiedztwie. Ptaki nieśmiało kwiliły, przywołując nastrój wczesnej wiosny. To ten klimat, który sprawia, że samotność o świcie najpiękniejszym doznaniem.
Wisła odchudzona po bezśnieżnej zimie. Woda pod wałem zdradliwie nisko. Na środku szerokiego nurtu warkocze i zwary rozpraszają odbicie księżyca, tworząc drżącą smugę. Chmury podświetlone od spodu łuną Józefowa snują niewypowiedzianą groźbę. Za ostatnimi zabudowaniami Gass noc wydaje się obwieszczać nie wiadomo co. Zanurzam się w nucącą ciemność. Brzask dopiero narasta gdzieś za plecami. Przede mną tylko księżycowa poświata i błękitna godzina. Mimo to automatyka aparatu reaguje na podświetlone obłoki, warkocz księżyca na wodzie, subtelną światłość rozległej przestrzeni nade mną. Robię pierwsze zaszumione zdjęcia…
Za szpalerem białodrzewów wchodzę w korytarz z poskręcanych i okaleczonych przez bobry wierzb i klonów jesionolistnych po stronie rzeki i z łęgowych zarośli oplecionych przez wyschniętą mierzwę dzikiego chmielu. Świt wzmaga się nad Otwockiem i Józefowem. W przerwach w ścianie drzew nad rzeką fotografuję uśpiony krajobraz. Zatrzymuję się nad ostrogami wynurzonymi w wody. W półmroku dostrzegam kikuty topól przewróconych przez bobry. Ich stożkowe wierzchołki bieleją mimo cienia. Tam gdzie łany mozgi trzcinowatej, dźwigającej miękkie i zwiewne kwiatostany, nie dostrzegam wody. Wysepki oddzielone rowami, w których zwykle polują rapy i klenie, trą się jazie i jelce, nad którymi czatują zimorodki, przesiadując na gałązkach i łodygach trzcin, tworzą dzisiaj wynurzoną z wody u wysuszoną mieliznę. Kaczki opuściły ten kąt, nie znajdując schronienia przed intruzami przychodzącymi z brzegu.
O świcie kępy wierzb zarażone jemiołą ukazują fraktalną strukturę na tle nieba z księżycem i otaczającymi go pasmami chmur. Ptaki śpiewają coraz śmielej. W koronie jednego z bezlistnych drzew fotografuję drozda, śpiewaka. Siedzi na gałązce, pozując na tle nieba rozjaśnionego brzaskiem poprzedza-jącym wschód słońca. Popisuje się wielowątkową arią. Ktoś na stronie fb poświęconej identyfikacji ptaków skomentował, że rozpoznał na dwudziestosekundowym nagraniu nuty wydawane przez wodnika i krwawodzioba, ptaki, które zwykłem fotografować na mieliznach tuż nad wodą... Stoję zasłuchany. Fotografuję. Filmuję. Moja bliskość go nie peszy. Philomelos naprawdę miłośnikiem śpiewu…
Ent zaległ na skraju brzegu, salon opustoszał |
Perspektywa Wisły na zakolu otaczającym niewidoczne stąd XVII wieczne parkowe założenie pałacu rodu Bielińskich w Otwocku Wielkim urzeka. Wał łagodnym łukiem prowadzi do łęgowych zagajników po jego obu stronach. Ten nad rzeką zakątkiem bobrów, ten z drugiej strony miejscem lęgowym dzięciołów, schronieniem wiewiórek, saren i dzików. Mijam łąkę, na której fotografowałem samotną wierzbę podgryzioną przez bobry. Obumarły ent nie wytrzymał naporu wrześniowej powodzi i runął w sierść wysuszonej trawy. Salon enta opustoszał. Stał się zwykłym miejscem nad niezwykłą Wisłą. Już takich zdjęć nie zrobię…
Mewy na rozległych płyciznach podnoszą rejwach. Przestrzeń napełnia się krzykiem. Dołączają żurawie za rzeką. Kormorany obniżają lot i znikają za drzewami. Zawracają jednak, gdy dochodzę do łęgu przetrzebionego przez bobry. Wyniosłe topole, bohaterki moich wcześniejszych zdjęć, murszeją w zaroślach i krzakach zmacerowanych przez wrześniową powódź. Zakątek został przeorany wezbraną wodą. Wszędzie pojawiły się rowy wyrzeźbione w gruncie.
Podchodząc do malowniczego rozlewiska pod wałem, dostrzegam między gałęziami bielika. Przelatuje nad wyciętą z nurtu zatokę za pomocą usypanej opaski z granitowych bloków,. Nerwowo celuję obiektywem. Aparat ostrzy na gałęziach. Sylwetka bielika rozmyta. Po konturze nie sposób się domyślić szczęśliwego spotkania. Patrzę za nim z poczuciem zawodu. Spod brzegu startują rozhisteryzowane krzyżówki, zostawiając po sobie rozbiegane fale. Za linią brzegu widzę kręgi. Zejdę tam ścieżką przez zarośla łęgu, depcząc rozmiękłe odciski opon quada.
I oto stoję nad zatoczką. Staw pod wałem odcięty od rzeki, której poziom dramatycznie niski. Ktoś urządził obozowisko, stawiając stoliki i ławeczki wokół kamiennego paleniska nad wodą. Słyszę plusk. Spod zarośli wypływa bóbr. Prosto w obiektyw. Płynie do grobli. Sunie gładko, zostawiając klin fal. Nie widzi mnie.
Dotyka nosem wynurzonego bloku z kamienia. Wącha wysuszoną trawę. Odwraca się ku Wiśle...
Zanurza się bezgłośnie, zostawiając za sobą wir i krąg z fal. Bez ostrzegawczego plaśnięcia płetwą ogonową. Czekam jeszcze chwilę licząc, że znowu się wynurzy. Śledzę zawirowania i bąble gazu znaczące ślad podwodnej wędrówki. Wkrótce jednak i one znikają. Bóbr nie powrócił.
Nastaje złota godzina. Słońce prześwietla korony drzew za rzeką. Rzuca smugę na pomarszczoną powierzchnię wody. Robi się cieplej. Zamglone powietrze sprawia, że krajobraz staje się pastelowy. Chmury gęstnieją. Chwilami przesłaniają tarczę słońca. Smugi światła i cienia zdobią przestrzeń. Koncert ptaków sięga apogeum. Dołączają dzięcioły. Krzyczą w łęgu i wygrywają na konarach donośne werble.
Idę krętą drogą obok starej wierzby, pod którą bobry wykopały wcześniej norę. Dzisiaj zasypaną próchnem i wypłukiwaną glebą. Nieco dalej widzę buchtowisko. Dziki jednak nie zostały doszczętnie wystrzelane pod durnym pretekstem walki z ASF. Bez dzików nie wyobrażam sobie Urzecza. Potem oglądam pień starej wierzby obrobiony przez dzięcioły. Domyślam się, że owa „kamienica” dziełem dzięcioła czarnego. Otwory ułożone niczym piętra w wieżowcu dla ptasiego drobiazgu.
Wychodzę nad rozlewisko oddzielone od nurtu opaską z głazów. Słońce chowa się za chmurami. Krajobraz przygasa. Fotografuję parę łabędzi na wyciszonej tafli. Podpływają powoli. Zatrzymują się na płyciźnie. Czynią toaletę. Para dopiero w poszukiwaniu miejsca na gniazdo.
Słysząc świst skrzydeł dobiegający z południa, kieruję obiektyw na jasną plamę w paśmie chmur zasłaniających słońce. W tę plamę wlatuje samotny łabędź… I oto mam kolejne ujęcie na tle świetlnego kręgu… Rzadki symboliczny obraz nigdy nie zdefiniowanej chwili teraz, o której Albert Einstein mawiał, że niej „zawarte jest coś istotnego, co wykracza poza granice nauki”. Dla takich chwil warto niedosypiać…
Zawracam zarośniętą ścieżką pod wał obok topól zasłaniających pozbawiony wody wąwóz. Zagarniam nogawkami spodni przebudzone kleszcze. Pełno ich. Strząsam je co krok. Zima bez mrozu i śniegu nie przetrzebiła tych pajęczaków. Zwierzęta, których ścieżką wracam, będą cierpieć… Wspinam się na grzbiet, słysząc bażanty koguty. Wyglądam ostrożnie nad krawędź. Ptaków jednak nie ma. Przede mną rozległe nagie zabronowane pole. Żadnej roślinności. Ciągnie się setki metrów w lewo, w prawo i pod ścianę dalekiego łęgu. Wracam do samochodu. Mijam znowu zatoczkę i staw pod wałem. Fotografuję kolejne kormorany przelatujące wzdłuż rzeki wielkim chaotycznym kluczem. Wypełniają cały dostępny z wału krajobraz. Co za widok! Odprowadziwszy je wzrokiem, ruszam w kierunku wierzb porażonych jemiołą, łanów mozgi trzcinowatej, wysepek wynurzonych z wody i po drugiej stronie wału mierzwy krzaków i drzew skrywających mateczniki dzikich zwierząt, porzucone polne drogi, garby gruntu dźwigające białodrzewy w oddali…
Zaczyna się kolejny dzień nad Wisłą między Łachami Brzeskimi a Wyspami Świderskimi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz