Chwila samotności bywa euforyczna.
Księżyc prawie w nowiu na tle szarego nieboskłonu. Bezwietrze. Żadnych chmur. Łęg już pokryty listowiem – dwa tygodnie wcześniej widziałem Wisłę przez gałęzie pokryte pączkami i zaczątkami liści. Dzisiaj to już niemożliwe. Koncert o świcie niesamowity. Kosy i słowiki konkurowały wyłącznie ze sobą. Żadnego sztucznego hałasu w tle. Nagrywałem, chociaż do wschodu słońca było już tuż tuż.
Zszedłem na plażę między kępami wybujałej łozy. Staw pod wałem skurczył się, odsłaniając muliste dno pod zrujnowaną opaską. Woda ustąpiła miejsca kiełkom trawy. Dotknięta suszą Wisła przypominała coraz bardziej roztokową rzekę. Stąpałem po grząskim piasku. Ślizgałem się na mokrym mule w miejscach nasączonych wodą. Nurt rozdzielał się na płytkie odnogi. Niektóre z nich zamieniły się w zanikające kałuże. Jakbym kroczył przez znikający… raj.
Wokół cmentarzysko drzew: odsłonięte kłody, pnie, wypłukane wykroty, sterczące z dna gałęzie i zdrewniałe i sczerniałe szczątki… Stałem na skraju wody i grząskiego piasku, fotografując widowisko złotej godziny. Słońce skradało się za łęgiem przeciwległego brzegu, rzucając ukradkowe spojrzenia na mielizny wokół. Przebiwszy się przez gąszcz listowia, rozpaliło smugę na powierzchni wartkiej wody. W pobliżu plusnęła rapa. Zobaczyłem wydłużające się kręgi fal odpływających w stronę motorówki zacumowanej na mieliźnie.
Wschód słońca nie trwał długo. Zabrakło chmur i mgły. Wokół żadnego ruchu. Obróciwszy się ku kominom Siekierek, fotografowałem mewy na odsłoniętym błocie, siwą pliszkę zbierającą jakieś okruchy i rybitwę niosącą w dziobie srebrzystą rybkę. Upolowaną w zamkniętej kałuży nieopodal. Nie wszystkie rybki domyśliły się zagrożenia opadającą wodą…
Szedłem wzdłuż odnogi wypełniającej płytkie koryto między plażą a odsłoniętą wysepką. Wartki prąd rzeźbił dno ze żwiru. Za rozszerzeniem korytarza płynąca woda zamarła. Buty zapadały się w nasączonym gruncie. Podniesione słońce odbijało się w nieruchomej tafli rozlewisk. Złota godzina ustąpiła platynowej. Obrazy zakątka spowił subtelny nieokreślony nastrój.
Myślałem:
- Zamglenie czy wszechogarniająca wilgoć w powietrzu?
Kontury odbić drugiego brzegu zdawały się rozpuszczać w lustrze… Jakbym ścigał nieuchwytne miraże…
Ernst Gombrich w swojej pisanej przez całe życie (kilkanaście aktualizowanych bez końca wydań) książce „O sztuce” określiłby to mianem psychologicznej pogoni za impresjonistycznym widzeniem świata…
Nie mogłem oderwać oczu od statycznych obrazów zamyślonego lustra Wisły, oglądanych z różnych miejsc podniesionego skraju zarośniętego półwyspu…
Kiedy słońce rozpaliło krajobraz, wszedłem w wiklinowe zarośla ociekające rosą. Po kilkudziesięciu krokach miałem mokre buty, spodnie, kurtkę… Ścierałem krople z osłony obiektywu i z okularów na nosie… Rozgarniałem gałązki i pędy roślin. Póki widziałem ścieżkę wydeptaną przez bobry...
Stanąwszy przed mierzwą splątanych zarośli, usłyszałem plusk. Między gałązkami spostrzegłem siwą czaplę. Bez szans na uwiecznienie… Próbowałem podejść do zatoczki pod skarpą. Bez skutku. Mierzwa nie do przejścia. Bez maczety nie podchodź. Nie to co zimą…
Nie dziwię się porównaniom wiślanego łęgu do puszczy amazońskiej. Podobna bujność, podobna siła rozwoju, bogactwo życia…