Natura czasu i miejsca nad Wisłą jest
nieokreślona. Im bardziej usiłuję ją zgłębić, jednoznacznie opisać, tym
bardziej umyka zmysłom. Nie pomaga bywanie tylko o wschodzie słońca i w tych
samych miejscach. Nie przybliżają do celu próby uchwycenia i nazwania stałych
wrażeń, punktów odniesienia, wszystkiego tego, co łudzi odkryciem sposobu uporządkowania
świata i daje urojenie panowania nad jego zmiennością.
Wszystko jest fraktalne. Im bardziej jestem w
miejscu, tym bardziej nie jestem w określonym czasie. Im bardziej chwytam
sekundę, tym bardziej tracę poczucie miejsca. Czas zdaje się płynąć regularnie,
gdym w ruchu, lub drepcze w rytmie tik-tak tik-tak bicia serca, gdy przystaję.
Lecz nawet rytm potrafi się załamać, gdy patrzę w wodę u stóp aluwialnej skarpy,
na której wykwitają wiry, by chwilę później zgasnąć na gładkiej powierzchni.
O ruchu wody świadczą przesuwające się bryły
wypłukanego drewna, zastygłej piany, liście opadłe z drzew, kręgi wzniecone
przez ryby, nurkujące ptaki. Kiedy ich nie ma, powierzchnia płynącej wody zdaje
się zamierać, a z nią czas w chwilach zadumy.
Płynąc kajakiem z nurtem i nie
patrząc na odległe brzegi, miewam doznanie zatrzymania w czasie i przestrzeni.
W bezwietrzną pogodę pyłki topól, które opadły na wodę, zdają się nie zmieniać
swojego położenia. Powierzchnia rzeki zamienia się w zastygłe szkło lustra.
Wystarczy
jednak podmuch, plusk, zabłąkana myśl, pisk, krzyk mewy lub dzięcioła, a czas
przyspiesza niczym sprinter podnoszący się z bloku startowego w chwili
wystrzału…
Tak naprawdę świat zdaje się kwantowym
chaosem. Imaginacją mózgu – najsprawniejszego komputera kwantowego, jakim
dysponuje każdy z nas. Czasu nie ma. Przestrzeni nie ma. Jest czasoprzestrzeń,
która też kiedyś zniknie po upływie eonów czasu Penrosa z ostatnim puff!
ostatniej czarnej dziury parującej promieniowaniem Hawkinga.
Próbuję nadać biegowi czasu jakiś powtarzalny
sens, przychodząc nad Wisłę o świcie. W egoistycznym odczuciu czas zdaje się
płynąć po epicyklach – od świtu do świtu. Kiedy jednak patrzę na aluwialny krajobraz
Wysp Świderskich rzeźbionych nieustępliwym nurtem, czas wydaje się liniowy. Płynie
w sposób ciągły z perspektywy kolejnych spacerów na przestrzeni tygodni,
miesięcy, lat niczym pofalowana lub pomarszczona kreska albo skokami od punktu
do punktu, wyznaczając jakąś wyimaginowaną trajektorię, gdy przysiądę na
kłodzie martwego drzewa, które opuściło swój kąt gdzieś powyżej Góry Kalwarii i
zaległo na niestałym cmentarzysku do następnego wezbrania.
Owe skoki czasu rozpoznaję po ulotnych
zdarzeniach przed oczami: czapli brodzącej po płyciźnie; mewie przelatującej
nad czaplą;
pliszce spacerującej między odsłoniętymi kamykami i ziarnami żwiru;
brodźcach spacerujących wzdłuż granicy wody i odsłoniętego dna pod nagimi kłodami
na mieliźnie; wronach penetrujących plaże w pobliżu…
Wszystko to we mgle
zmiękczającej krajobraz, osadzającej się na wrześniowych liściach kroplami…
Scena za sceną, tik tik po tak taku, zdjęcie
za zdjęciem, zdarzenie po poprzednim… od narodzin po zejście z piedestału
życia… Nigdy jednak nie jestem w punkcie zerowym stożka Minkowskiego odwzorowującego
przeszłość teraźniejszość i przyszłość czasoprzestrzeni…
Bo to, co już widzę,
to przeszłość, a to, co zobaczę, mogę co najwyżej sobie wyobrazić, przewidując
i przypisując temu czemuś pewne prawdopodobieństwo wystąpienia.
Nie ma więc
teraźniejszości. To tylko umowna granica bez jej jednoznacznie określonego
położenia i tego jedynego mgnienia czasu. Wszystko bezdusznie względne, gdy się
zastanowić… I wszystko subiektywne…