Wisła wezbrała |
O świcie wybrałem się do Gass. Zostawiłem
samochód nieopodal przeprawy promowej. Wyspy Świderskie nie wchodziły w
rachubę, chociaż to najpiękniejszy kąt w moim subiektywnym odczuciu na całym
Urzeczu. Wielotygodniowe deszcze na południu w końcu dały znać o sobie i tutaj.
Idąc koroną wału przeciwpowodziowego, nie poznawałem zakątków oglądanych
jeszcze w marcu. Wszystkie mielizny, malownicze wysepki, ostrogi zalała
wezbrana woda. Tam, gdzie łabędzie zamyślały w marcu wybudować gniazdo, była
cofka. Wezbrany nurt niósł przez ów kąt brunatną pianę i spławiał pnie drzew
wyrwanych brzegom. Deptałem mokrą wystrzyżoną trawę. Patrzyłem na Wisłę przez
okna w gęstwie rozplenionych klonów jesionolistnych. Szukałem zwierząt i
ptaków, lecz wszystkie pochowały się w dżungli łęgu. Stamtąd nadawały swój
czerwcowy koncert. Słońce jeszcze nie kwapiło się na niebo. Brzask rozjaśniał
wilgotne powietrze. Mgły jednak nie było. Zamglone obrazy zostały na rozległych
łąkach między Konstancinem a Oborami.
Drzewa płyną |
Nad wałem przeleciał samotny żuraw. Nie
krzyczał. Minąwszy znajome białodrzewy, kępy łozy obrośniętej chmielem,
szpalery klonów i wierzb, wyjrzałem w końcu nad Wisłę. Nad ostrogami kipiała
woda. Brunatna piana spływała z Łach Brzeskich, oblepiając kłody, pozaczepiane
wzajemnie gałęzie, tratwy z drewnianych szczątków. Ptaki śpiewały wokół jak
oszalałe.
Nastrój świtu udzielał się wszystkim. Zatrzymałem się nieopodal
obumarłej wierzby. Wiszący konar w końcu runął w zarośla nawłoci. Czekałem na
słońce, które skradało się za łęgiem przeciwległego brzegu. Kiedy się
wychyliło, fotografowałem je w objęciach konarów.
Wierzba w złotej godzinie |
Autoportret cieniem malowany |
Zaczęła się złota godzina. Drzewa ubrały się w
odcienie miedzi. Czerwcowa zieleń stała się intensywniejsza. Listowie tworzyło
zwartą ścianę. Wzrok grzęznął. Fotografowałem własny cień na plamach zieleni.
Dzięcioł zielony |
W
łęgu za przepustem w wale usłyszałem rozmowy dzięciołów. Któryś z nich wyleciał
z gęstego listowia i z krzykiem usiadł na suchym konarze obumarłej wierzby. Patrzył
na złuszczającą się korę. Jakby czegoś szukał. Wspinał się. Dotarł do plamy
światła. Nie dało się rozpoznać kolorów upierzenia. Dopiero po długim wpatrywaniu
się w ekran komputera uznałem, że to dzięcioł zielonosiwy. Rzadkość wśród dzięciołów
w ogóle. Dotarł do rozwidlenia gałęzi pozbawionych kory. Pokiwał łebkiem, rozejrzał
się na wszystkie strony i odleciał nad rozległe pole.
Woda zalała pielesze bobrów |
Wezbrana woda wdarła się do stawu o podnóża
wału. Nurt poszerzył wyrwę w skarpie, podmył zalegające od lat pnie wierzb
powalonych przez bobry i wypływał z drugiej strony przez kolejne obniżenie
brzegu. Wokół panowała świetlista szarość.
Nad nurtem przeleciała siwa czapla. Mignęła
w wyrwie łęgu.
Wezbrana Wisła przyniosła niepokój. Nigdzie dzików,
saren, lisów. Zszedłem przez łąkę u podnóża wału nad rozlewisko.
Dzięcioł duży przysiadł na gałązce wyschniętego krzaka. Nie pozował długo. Zdążyłem trzy razy
nacisnąć migawkę. Z trzeciego kadru już wylatywał. Zabrakło mu cierpliwości? Przemoknięty
wyszedłem nad rozlewisko wyrwane z nurtu opaską. Głazów opaski nie było jednak
widać. Woda podeszła pod samą drogę. Jeszcze kilkanaście centymetrów i przeleje
się na łąki i pod wał.
W zaroślach mozgi trzcinowatej nadawały
trzciniaki. Poczułem się jak na Warmii i Mazurach. Woda u stóp, pobudzający śpiew
w zaroślach głaskanych wiatrem, światło wstającego słońca… Obraz – zdawałoby się
opatrzony – a jednak poruszający.
Wycelowałem obiektyw, gdy trzciniak osiadł w
gałązkach klonu jesionolistnego. Pozwolił tylko na jedno zdjęcie. Uciekł z pola
widzenia, zabierając śpiew ze sobą.
Patrząc na wezbraną Wisłę, pomyślałem, że
mógłbym pokusić się o powtórzenie wyczynu Igora Newerly’ego, który w książce „Za
Opiwardą, za siódmą rzeką” opisał jednodniowy spływ kajakiem z Warszawy do
Torunia. Wtedy jeszcze nie było zapory we Włocławku. Odliczyłbym co najwyżej
czas na przeprawę przez tamę hydroelektrowni.
Zimorodek i polująca ryba w tle |
Wracając do samochodu, zatrzymałem się nad zalanymi
wysepkami za ostrogą, przez którą przelewała się brunatna woda niosąca pianę i
gałęzie. Na łodydze wyschniętej trzciny siedział ptak. Już na pierwszym zdjęciu
wyświetlonym na ekranie aparatu zobaczyłem nieproporcjonalny dziób w stosunku do
reszty ptasiego ciałka:
- Zimorodek!
Pierwszy okaz nad Wisłą. Do tej pory zimorodki
tylko śmigały wzdłuż brzegu. Nieuchwytne. Ulotne niczym złudzenie. Ten bujał się
na łodydze. Obserwował w wodę. Obracał główkę w lewo, w prawo. Czasem spojrzał
w obiektyw. Był daleko. Nie śmiałem jednak zejść z wału. Zajmujący obrazek. Wiedziałem,
że każdy ruch może go spłoszyć. Kiedy schowałem się za wierzbami, by pod ich
osłoną podejść bliżej, zimorodka już nie było.
Na okrasę został mi kot na skraju drogi w plamie
słońca. Rozleniwiony ciepłem ani myślał uciekać, gdy go fotografowałem.