|
Poniatoszczak w zimowej aurze |
Co Hawking i Penrose mają do Wisły warszawskiej? Zapewne nic. Ot taka odległa asocjacja. Właśnie czytam „Naturę czasu i przestrzeni”. Sześć polemicznych wykładów autorstwa
Stephena Hawkinga i Rogera Penros’a. Autorzy posługują się pojęciami, których
przedtem nie znałem: Lagrange materii, przestrzeń Minkowskiego, metryki,
geometria nieprzemienna… O wielu z nich nawet nie słyszałem. Panowie używają
aparatu matematycznego, który jest poza zasięgiem mojej percepcji.
|
Most średnicowy |
Chwilami
czuję się tak, jak podczas ostatniego zimowego spaceru nad Wisłą pod stadionem
PGE (dawniej Dziesięciolecia PRL). Padał wtedy gęsty śnieg, a powietrze
wypełniała wilgotna mgła. Aparat uwieczniał szczegóły najbliższego otoczenia,
gubiąc tło.
|
Stadion PGE |
Im bardziej wpatrywałem się w kormorany biwakujące na piaszczystej
wysepce pod Poniatoszczakiem, tym mniej było miasta po obu stronach rzeki.
|
Ziewając i gadając |
Wtedy
uzmysłowiłem sobie, że to nieomal poetycka ilustracja a rebours zasady nieoznaczoności
Heisenberga, zgodnie z którą im bardziej wpatrujemy się w cząstkę elementarną
przez potężny mikroskop elektronowy lub detektor w akceleratorze, tym mniej ją
widzimy.
Przedzieram się przez wykłady strona po stronie. Jedno, co
do mnie trafia, to wnioski płynące z rozważań na poziomie Olimpu abstrakcji. I
stwierdzenie, że grawitacja to jedyne znane ludziom oddziaływanie fizyczne,
które wpływa na przyczynowość zjawisk fizycznych. Ów wpływ daje się obserwować
szczególnie w pobliżu czarnych dziur albo podczas przemieszczania się obiektów
z prędkością bliską prędkości światła. Nawet satelity systemu GPS podlegają
temu działaniu, które, w połączeniu z wysokością orbity i prędkością orbitalną, skutkuje
desynchronizacją ich pracy. System wymaga więc nieustannej korekcji za pomocą atomowych wzorców
czasu.
Tak sobie myśląc o naturze czasu i przestrzeni w zamglonych
okolicznościach przyrody, doszedłem w końcu do wniosku, że z owej zimowej i
intelektualnej depresji wyrwie mnie spacer w towarzystwie nieodłącznej Miki po
Wyspach Świderskich podczas wschodu słońca.
Wyciągnąłem Mikę nad Wisłę o świcie. Z początku się
opierała. Nie chciała do samochodu. W Ciszycy wyskoczyła jednak z siedzenia jak
sprężyna. Była podniecona. Termometr Meganki wskazywał plus dwa, ale trawę
pokrył szron. Przymrozek trzymał do naszego powrotu. Dzięki temu Mika się nie
ubłociła. Zeszliśmy na wyspy obok zamarzniętej zatoczki. Słońce podnosiło się
za linią horyzontu, malując obłoki najpierw sokiem z malin, a potem sokiem
pomarańczowym. Wiatr na koronie wału dokuczał. Pod wałem zapadła cisza.
Powietrze czyste. Piasek twardy. Zielsko wokół zmrożone. Im bliżej wody, tym
więcej szronu.
|
Właśnie wstaje |
Poszedłem na południe. Słońce zamierzało wzejść na wysokości
masztu telefonii komórkowej w Józefowie. W styczniu fotografowałem jego kulę w
towarzystwie nienaturalnie podniesionego przez mgłę komina elektrociepłowni w
Otwocku. Wschód coraz wcześniejszy. Punkt wzejścia przesuwa się na północ. Dreptałem
skrajem podmywanej skarpy. Tam, gdzie wiklina oplątała piach korzeniami, brzeg
nie obrywał się gwałtownie, tylko się osuwał. Grudy zmarzniętego piachu wisiały
na korzeniach. Deptałem odciśnięte łapy bobrów. Wciąż myszkują po plaży,
szukając pędów łozy i topól. Znalazłem nawet miejsce, przez które przeciągały
świeżo zgryzione gałęzie – ślad wleczenia pokryty szronem.
|
Tędy bóbr wlókł gałęzie |
|
Tędy zszedł był |
|
Tu wpadł bóbr do jadłodajni |
|
Poranne przeloty |
|
Wezbrało i porwało wykrot z mielizny |
Idąc naprzeciwko słońca, które powolutku przebijało się
przez gałęzie drzew drugiego brzegu, co i raz przystawałem nad wodą i
fotografowałem. Wchód wywiera na mnie silne wrażenie. Za każdym razem. Nie
potrafię się oprzeć urokowi tych chwil. To nieuleczalne. Gapię się na owo
misterium od lat z nieustającym zachwytem. Skąd ten atawizm? Wydawałoby się, że
widok Wysp Świderskich powinien znudzić, a ja wciąż swoje.
|
Mój naprawdę ulubiony kąt. |
Dzisiaj na dokładkę spotkałem pobudzone ptaki. Od brzegu
dobiegało skrzeczenie srok i krzyk bażantów. Z łęgu dolatywały wokalizy
nieznanych mi ptasząt i pokrzykiwania dzięciołów. Nad nurtem przelatywały mewy
i jakiś samotny kormoran, który odłączył się od stada. W górze przelatywały
łabędzie, wypełniając przestrzeń przenikliwym świstem skrzydeł. Powierzchnię
wody pokrywały zmarszczki i wiry. Każdemu nowemu kręgowi towarzyszył plusk.
Wisła wezbrała od ostatniego spaceru, zalewając wysepkę zarośniętą sitowiem.
Jeśli poziom wody jeszcze się podniesie, to kępa zostanie spłukana. Tak jak
wykrot, który fotografowałem w towarzystwie cypla podmywanego brzegu. Właśnie
przepływał przed oczami, minąwszy smugę słonecznego światła, gdy wymieniałem
rozładowany akumulator w aparacie fotograficznym.
|
No chodź, na co czekasz? |
|
Nie tylko ludzie są wrażliwi na taki widok |
Mika była w żywiole. Biegała po całej plaży, węsząc za
śladami bobrów. Podbiegała nad krawędź. Wyglądała na wodę. Chwilami gapiła się
w słońce. Jakby zachwycił ją widok świtu. Kiedy podchodziła na skraj brzegu,
czułem duszę na ramieniu. Mogła zsunąć się do rzeki. Trochę by trwało, zanim by
dopłynęła do pobliskiej mielizny.
Potem weszliśmy w łęg. Zmrożona ścieżka
kluczyła między klonami jesionolistnymi, pędami wierzb, topól i łozy, wśród
przemrożonych roślin podszytu. Patyki strzelały pod butami. Trawa szeleściła.
Wiatr głaskał wiotkie gałązki na drzewach. Wszędzie widziałem ślady żerowania
bobrów, placki rozdartej ściółki i darni (dziki).
|
Tracze w lśnieniu |
|
Zatoczka pod jaskrawym światłem |
Wyszedłszy nad kolejną zatoczkę
Wisły, fotografowałem powalone przez bobry drzewa: starą topolę i wierzbę.
Korony runęły do wody. Z brzegu sterczały kikuty pni. W świetle wschodzącego
słońca wyglądały malowniczo. Miejsce okazało się zajmujące. Wkrótce jednak
chmury odpłynęły. Światło słoneczne, nie natrafiając na przeszkody, stało się
jaskrawe, oślepiające. Kontrasty gasiły kolory i odcienie. W końcu poczułem
przez kurtkę ciepło. Zawróciłem. Nie chciałem iść po rozmarzającym piasku i
tającym mule. Nastawiłem się na fotografowanie ptaków i urzeczańskiego
krajobrazu.
|
Szczygły - właśnie wylatywały z kadru |
W krzakach łozy wypatrzyłem stadko szczygłów. Żerowały w suchej
trawie. Na mój widok poderwały się. Osiadły w kępie wikliny. Nie dały się
jednak uwiecznić. Z kilkunastu prób wyszło tylko jedno poglądowe zdjęcie. Zrazu
myślałem:
- Jemiołuszki.
To przez dziwny świergot. Potem jednak zobaczyłem bogatszą
paletę kolorów. Dopiero na ekranie monitora dostrzegłem inne cechy ubarwienia.
|
Krajobraz Urzecza - w tle Natolin Ursynów |
|
Każdy region ma swojego kłobuka |
Idąc wałem przeciwpowodziowym, fotografowałem mazowieckie
perspektywy okolic Konstancina. Słońce wydobywało z lutowej szarości paletę
brązów tającej ziemi i zmacerowanych łanów nawłoci, wrotyczu, krzaków,
rozpadających się drzew, zieleni odsłoniętej trawy… Polowałem na ptaki
maskowane gęstwą nagich gałęzi. W pewnej chwili dostrzegłem stadko mazurków. Bawiły
się, przelatując z drzewa na drzewo. Świergotały zawzięcie. Jakby wiosna była
tuż za progiem a nie za 6 tygodni. Uznawszy, żem za blisko, odleciały nad
rzekę.
|
Mazurki |
Podchodząc do samochodu, wypatrzyłem jeszcze siwe wrony na
olchach. Dwie na czubku obumarłego drzewa i jedną skrytą w rozwidleniu konarów
kwitnącej olchy. Oświetlona słońcem wydała się czarująca. Obiektywem
wychwyciłem jej bystre oczy. Obserwowała mnie i otoczenie. Czuła się
bezpiecznie pod maskującymi kwiatostanami kwitnącej olchy. Ignorowała
szczekającą Mikę.
|
Wrony zasługują na podziw |
Tracze w lśnieniu! Brzmi jak kolejna część horroru, a jakie piękne.
OdpowiedzUsuńTracze i horror. Co za zbitka!
UsuńOdbyłem z Tobą piękną wycieczkę, dziękuję.
OdpowiedzUsuńPrzypomniało mi się, jak to w czasach studenckich śpiewaliśmy:
Kormoranek to jest ptaszek
co opuszcza strony nasze.
Nie opuszczaj naszej strony
kormoranku ukochany.
Jak widać kormorany wysłuchały prośby studentów.
Przestało im się chcieć :-).
Usuń