Brzask nad Wisłą w Ciszycy |
Doczekałem nareszcie właściwej pogody. Długo co
prawda rozmrażałem samochód do wyjazdu, ale warto było. Czyste niebo.
Przejrzyste powietrze. Brzask długo zwiastujący wschód słońca. Bezwietrze.
Wszystko co trzeba, aby czym prędzej zjawić się nad Wisłą.
Krajobraz Ciszycy |
Początkowo
zamierzałem stanąć przy moście nad ujściem Jeziorki, aby stamtąd pójść na Wyspy
Zawadowskie. Pojechałem jednak do Ciszycy. Było już jasno. Do wschodu słońca
zostało niewiele czasu. Może kwadrans. A przecież musiałem jeszcze znaleźć
przejście na wyspę przez odnogę wypełnioną wodą. Mróz nie skuł nawet płytkich
strumieni.
Wschodzi |
Zostawiłem samochód na drodze , która w 1939 roku
stanowiła dojazd do mostu przez Wisłę łączącego Konstancin-Jeziornę z
Karczewem. Most stalowo-drewniany został zniszczony 8 września, niebawem
odbudowany na czas okupacji jako drewniany i ponownie zniszczony przez Niemców
29 lipca 1944 roku z obawy przed nacierającymi czerwonoarmistami, którzy już wdzierali
się za Wisłę na południe od ujścia Pilicy i rozpoczynali walki o przyczółek warecko-magnuszewski
sięgający ostatecznie aż Głowaczowa. Więcej szczegółów na ten temat na blogu ksundera o Konstancinie-Jeziornie.
Zszedłszy za lądowiskiem helikopterów z wału,
natrafiłem na kilka zamierających strużek. Wisła powoli opada po grudniowym
wzmożeniu. Pod rozbitą ostrogą znalazłem płytką wodę. Przeszedłem po grudach zamarzniętego
mułu między krzaki oszronionej łozy. Pośpieszyłem skrzypiącą pod butami
ścieżką. Szron skrzył się na piasku i na wyschniętych łodygach zarośli,
osypywał się z gałęzi łozy potrącanych ramieniem.
Plaża zniknęła |
Myślałem zrazu, że do wody daleko. Wyjrzawszy z
gęstwy ujrzałem nurt podmywający wyspę. Rzeka zabrała kilka hektarów plaży. Spłukała
kępy rozrośniętej wikliny. Zniosła cmentarzysko drzew, między którymi chodziłem
jeszcze jesienią. Czarne kikuty tkwiły teraz w rozległej wodzie, wzniecając
warkocze fal na jej powierzchni.
Warkocze współczesnego Urzecza |
Zdążyłem akurat na sam wschód słońca. Pierwsze
promienie oświetliły właśnie pióropusz pary i spalin nad kominami
elektrociepłowni Siekierki. Bezwietrzny dzień sprawił, że mróz nie dokuczał,
chociaż termometr w samochodzie wskazywał minus dziesięć. Było komfortowo.
Nowa zatoka wyspy świderskiej |
Cypel, który jeszcze się opiera |
Szedłem ku słońcu skrajem osuwającej się skarpy.
Wisła płynęła całą szerokością mielizny. Spłukała jesienną łąkę, na której
fotografowałem białe i siwe czaple we mgle. Dzisiaj mgła też była. Nad samą wodą.
Niewielkie pasmo chmur przygasiło nieco słoneczną tarczę wychodzącą nad
horyzont nieopodal komina ciepłowni w Otwocku. Mgła rozpraszała światło.
Uwydatniała cienie rzucane przez drzewa na cyplu opierającym się naporowi
nurtu. Idąc skrajem brzegu, patrzyłem pod nogi. Omijałem rysy w zmarzniętym
piachu. Zwiastowały rychłe osuwiska gruntu.
W pobliżu cypla przystanąłem na foto-sesję. Ptaki
omijały mnie z daleka. Kormorany przelatywały nad drugim brzegiem. Czaple
zaszyły się w łęgu. Mewy tkwiły na odległych mieliznach. Bobry nie kwapiły się
witać słońca, chociaż wszędzie widziałem oszronione ślady błoniastych łap.
Dotarłszy do cypla i łęgu na nim, wszedłem na ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta.
Rozgarniałem cierpliwie pędy podszytu i ogryzione kikuty gałęzi, deptałem
uschniętą trawę i nawłoć. Strzepywałem szron. Kluczyłem w mierzwie jakiś czas,
póki nie dotarłem do kolejnej zatoczki za zagajnikiem.
Słońce wzeszło na dobre. Jednak nie ponad mgłę
otulającą rzekę. Zrobiło się urokliwie.
Fotografowałem pejzaż z krzakiem głogu; potem, zszedłszy na plażę – z wykrotem w kształcie ni to krokodyla, ni to nosorożca.
W pewnej chwili zamarłem, widząc kępę zaschniętej
trawy na skraju wody i brzegu. Przypominającą jeżozwierza. Pomyślałem: - Bóbr.
Rozczarowałem się.
Wracałem wzdłuż bocznej odnogi nurtu. Oddzielającej kępę łęgu od wału przeciwpowodziowego. Trzymałem aparat w pogotowiu, licząc na sarny, dziki lub lisy. Wąwóz był jednak pusty. Ospały strumień wypełniał kurczące się rozlewiska pokryte warstewką lodu. Zmrożony piasek skrzypiał pod butami. Ułatwiał chodzenie.
Szedłem skrajem zagajnika i zamrożonych rozchodników pokrywających piasek srebrzystymi matami.
Wydeptaną przez bobry ścieżką wydostałem się znowu
na plażę. Pióropusze siekierkowskich kominów rozpuściły się w warszawskim
smogu. Nie były już tak malownicze jak o brzasku. W oddali gaworzyły mewy.
Okupowały rozległe mielizny w kierunku ujścia Jeziorki. Były podekscytowane.
Z niechęcią wracałem do samochodu. Niestety dzień
się budził hałasem pojazdów i traktorów. Powszedniał.