W nocy otworzyło się okno pogodowe. Pojechałem
nad Wisłę. Zostawiłem samochód przy moście nad Jeziorką. Przeszedłem na drugą
stronę, z mostu fotografując wodospad rzeki na kamiennym progu i nurt obijający
brzegi, a dalej krajobraz Wisły pod brzaskiem zimnego świtu. Schodząc z wału,
doszedłem na skraj urwiska brzegu podmytego przez Jeziorkę. Kilka zdjęć z
kaczkami pływającymi na cofce, klonu jesionolistnego przewróconego przez bobry
– strużyny były jeszcze wilgotne i przemarznięte…
Stanąłem nad wodą nieopodal drzewa chylącego
się ku rzece. Stoi tak od lat i ani myśli runąć do wody, chociaż już jest
martwe. Świt zapowiadał się uroczy, ale od północy nadciągała ławica chmur, poszarzając
przestrzeń. Zgasły w końcu ostatnie przebłyski światła. Chmury zakryły niebo.
Co zdążyłem złapać w tej narastającej szarości to moje.
Od starych topól za Jeziorką dobiegło mnie
bulgotanie przypominające dźwięk metanu uwolnionego z przepastnego mułu Jeziora
Nidzkiego. Oczywiście kormorany. Siedziały na konarach bezlistnych drzew
rosnących na wypukłości brzegu. Startowały nad wodę. Przylatywały do mnie.
Zawracały do brzasku. Znowu osiadały na konarach. Debatowały. Kontemplowały
krajobraz, gapiąc się w przestrzeń nad Wisłą i nurt w dole.
Fotografowałem je z daleka. Myślałem, żeby
podejść. Wiedziałem jednak, że są czujne. Zmarznięte liście, zmacerowana mrozem
trawa, sztywne pędy nie pozwoliłyby na bezszelestne podejście do gadających
ptaków.
Zajrzałem jeszcze na przystań łódek i
zawróciłem do samochodu. Świat na dobre zgasł. Wszędzie świeciło słońce,
komponując piękne wrażenia wschodu, tylko nie w miejscu, gdzie czekałem na ten
codzienny i zawsze spektakularny spektakl.