I Gdy chmur jak na lekarstwo
Październik nad Wyspami Świderskimi potrafi być ujmujący.
Przymrozek, słońce, bezwietrze… elementy nastroju. Wisła opadła. Susza w pełni.
Od tygodni żadnych opadów. I to nienormalne ciepło.
W Ciszycy zszedłem z wału w
łęg, depcząc zmrożoną trawę. Ścieżka wyprowadziła nad odnogę. Bez wody. Nie
odważyłem się zejść. Spod skarpy sączyła się rdzawa woda, rozmiękczając ślady
bobrów buszujących w błocie i w gąszczu łozy. Szedłem wzdłuż ku miejscu, gdzie
kończy się zatoczka. Znalazłszy zejście nieopodal powalonej wierzby, zszedłem
na piasek w gąszcz kryjący plątaninę ścieżek bobrów, saren i samych ludzi.
Omijając kałuże, brnąc przez szeleszczącą trawę,
strącając szron z liści i łodyg, zrywając pajęczyny, wyszedłem na skraj łęgu.
Pod brzask wstającego dnia. Wisła otworzyła perspektywę. Czyste powietrze
pozwalało zaglądać w zakamarki pod Gassami i w siekierkowskie kąty. Stanąłem
nad wodą. Nurt stał się wąski. Drugi brzeg był nieomal w zasięgu rzutu
kamieniem. Wszędzie płycizny, odsłonięte wykroty drzew zagrzebanych w dnie,
odnogi, zatoczki, zwary i warkocze zawirowań.
Kusiło, by wejść na płycizny i stanąć na
odsłoniętym piasku. Pamiętałem jednak, jak zdradliwe bywają piaski nasycone
wodą. Płynąc kajakiem nad mielizną w okolicach Grudziądza, utknąłem na jej
skraju. Za krawędzią dno urywało się, otwierając głębię. Postanowiłem wysiąść i
przepchnąć kajak. Noga wpadła w piach po kolano. Kurzawka. Wycofałem się.
Potraktowałem kajak jak deskę. Stojąc w nim jedną nogą i trzymając za burty,
odpychałem się od grząskiego piasku drugą nogą. Przesuwałem kajak krok po kroku,
póki nie dotarłem nad samą krawędź, gdzie piasek był ubity. Koledzy, z którymi
wówczas płynąłem, nie uświadomili sobie nawet, że wpadłem w tarapaty. Nurt
zniósł ich o kilkaset metrów, zanim mogłem znowu powiosłować… Nie odważyłem się
więc wkroczyć na płycizny pokryte warstewką pomarszczonej wody.
Poszedłem najpierw z biegiem nurtu. Mgła tańczyła
nad rzeką, rozmywając dalekie obrazy. W świetle słońca, które przekroczyło
horyzont, zobaczyłem w oddali ciekawy kształt. Tkwił na konarach drzew
wystających z odsłoniętego dna w rezerwacie Wysp Zawadowskich. Na ekranie
laptopa rozpoznałem bielika. Jego widok na tle rozmytych żurawi budowlanych
robi wrażenie.
Nieopodal buszowały mewy. Przeszukiwały znikające
kałuże. Próbowałem je podejść, kryjąc się za rachitycznymi zaroślami. Narastające
światło obnażyło mój kontur. Oszroniony piasek skrzypiał pod butami. Nie udało
się.
Ptaki odleciały nad rzekę. Do słońca. Przyłączyły się do traczy
przeczesujących płytką wodę zanurzonymi dziobami. Na mieliznach pływały ławice narybku.
Co i raz widziałem miotające się w ptasich dziobach ryby.
Polowanie trwało w
najlepsze, gdy szedłem pod słońce i wiatr. Marzłem. Na niebie nie było chmur.
Nawet smugi kondensacyjne za samolotami szybko topniały. Do objadających się
rybami ptaków dołączyły siwe wrony. Nie polowały. Czyhały na mewy i próbowały
odbierać im łup w locie. Kończyło się to widowiskowymi awanturami w powietrzu.
Czasem ta taktyka przynosiła skutek. Siwa wrona z rybą w dziobie budzi podobne
zdziwienie co wrona kombinująca z włoskimi orzechami, które zrzuca pod
nadjeżdżające samochody i czeka, aż rozgniotą zawartość.
W świetle słońca, które wzeszło na dobre, wiślane
plaże nabrały kolorów. Fotografowałem kormorany w pobliżu słonecznej
tarczy, samotną pliszkę przeszukującą rachityczne zarośla i pojedyncze kwiatki
roślin, które natychmiast zasiedliły kawałki dna opuszczonego przez wodę.
Mijałem
zanikające odnogi rzecznego nurtu na wyspach i pod skarpami brzegów; kałuże
pokryte kożuchem glonów osiadających na mule. A potem usiadłem na konarze
naprzeciwko mielizny, gdzie ptaki urządziły wspólne polowanie. Tracze
przeganiały ryby. Mewy spadały z góry. Nad Wisłą trwało zamieszanie. Kwilenie
wypełniło przestrzeń. To było coś zajmującego. Tyle że za daleko. Na granicy
zasięgu obiektywu. Wróciłem do samochodu, kiedy poczułem ciepło słońca na
plecach. Magia świtu dobiegała końca.
II Gdy mgła rządzi
Mgła nad Wyspami Świderskimi pobudza wyobraźnię.
Wkraczam w łęg pozbawiony perspektywy. Dalekie plany rozpuszczają się w
całunie. Drzewa tracą kontury i kształty. Podszyt staje się tajemniczy. Dźwięki
są przytłumione. Ptaki poddają się nastrojowi. Cichną. Krople wody opadają z
liści i gałęzi, mocząc czapkę, ubranie, odsłonięte ręce i aparat. Zanurzam się
w wacie.
Pobliskie krzaki wyłaniają się z otoczenia. Ślady stóp na piasku biegną
donikąd. Perspektywy nie ma. Kiedy wychodzę na brzeg i brnę przez mokry piasek
nad skarpą, sięgam wzrokiem do najbliższych roślin okrytych jesiennym
listowiem.
Wszędzie ujawniają się kikuty topól i wikliny ogryzionej przez
bobry. Od krzaków biegną smugi wleczonych gałęzi. Prowadzą do ześlizgów i wody.
Skarpy wciąż się osypują. Nurt, zdawałoby się niegroźny, nieubłaganie zabiera
piach i żwir, zmieniając krajobraz Wysp Świderskich. Tam, gdzie kilka lat
wcześniej fotografowałem białe czaple i śpiącego w słońcu czarnego bociana,
rozlewa się kolejna odnoga nurtu. Wisła zadziwia swoją zmiennością.
Zanurzyłem się w łęg na wyspie. Od wału dzieli go
boczna odnoga. Zwykle wypełniona wodą. Dzisiaj jednak sucha, chociaż bobry
przegrodziły ją groblą, która już zarosła wikliną. Nawet wysięki wody spod wału
przeciwpowodziowego nie były w stanie napełnić koryta. Ścieżka na wyspie kręci
się z dala od krawędzi skarpy. Wiedzie przez gąszcz osiki, wierzb i klonów.
Znika pod kłodami. Prowadzi przez krępujący ruchy gąszcz sprężystych pędów. Chcąc
wyjść nad wodę, musiałem przez zarośla. Po śladach bobrów.
O świcie samotność na wyspie budzi ambiwalentne
nastroje. Wokół niewiele widać. W półmroku człowiek mógłby oberwać i niczego
nie zauważyć. Zwierząt jednak nie ma. Niewiele też słychać nic poza
skrzeczeniem dzięciołów, nieśmiałym popiskiwaniem sikor. Sarny, dziki, lisy
zaszyły się gdzieś w gęstwie i nie dawały znaku życia.
Wyszedłszy na wyschniętą odnogę rzeki za kępą wiślanego
łęgu, wróciłem na wał przeciwpowodziowy. Skorzystałem z przejazdu wyłożonego
płytami. Stare topole w sąsiedztwie uschły. Ich pnie zostały podgryzione dokoła
kilka lat wcześniej. Bobry nie dokończyły jednak dzieła. Chyba coś je
spłoszyło.
Drzewa robiły groteskowe wrażenie. Podobnie nadrzeczne dęby, które wyłaniały
się z mgły. Po drugiej stronie wału fotografowałem pola w pasiakach
niepozbieranej kapusty i zaoranego gruntu. Mazowiecki krajobraz skarlał.
Kończył się na linii odrastających po ogłowieniu wierzb. Dalekie plany zniknęły.
Wokół panowała nostalgia.
Mgła nie ustępowała. Otwierała na chwilę niebo w
przypływie chwilowego kaprysu, a potem znowu sprowadzała szarość. Kiedy znów
zanurzyłem się w łęgu za lądowiskiem helikopterów w Ciszycy, odkryłem dziwaczne
kształty uformowane z zarośli dzikiego chmielu.
Czułem się jak we śnie. Obrazy wyłaniały
się z szarości i znikały za plecami. Kluczyłem w podszycie. Ścieżki znikały w
gąszczu chwytliwych pędów i zielonych jeszcze pokrzyw. Każdy krok stawał się
trudniejszy.
W końcu jednak stanąłem na krawędzi brzegu. Skarpa obsuwała się nieubłaganie,
odsłaniając betonowe bloki umocnień. Tam, gdzie jeszcze wczesną jesienią
chodziłem ścieżką, zobaczyłem urwisko. Płaty darni wisiały na korzeniach drzew,
które ostatkiem sił broniły się przed zsunięciem. Woda pluskała w dole,
porywając piasek.
Nieopodal stała zacumowana łódka. Wyobrażałem sobie wysiłek
wędkarza, który musiał wspiąć się na urwisko brzegu, by zawiązać linkę wokół
pnia.
Doszedłem jeszcze do cypla brzegu pod starą
wierzbą, na której ktoś zamocował budkę dla ptaków. Cypel został usypany z
kamiennych i betonowych bloków. Chroni wał przed rozmyciem. Nurt odbija się od
jego ściany i tworzy za nim cofkę. Bobrów nie dostrzegłem, chociaż miejsce im
sprzyja. Woda nadsypała plażę w zatoczce, złagodziła spadek skarpy. Bobry mogły
wychodzić do pniaków i pędów łozy, osiki, klonów jesionolistnych pleniących się
pod starymi sokorami i tam, gdzie dostojne drzewa umarły, unosząc nagie konary
ku zamglonemu niebu.
Łęg zrzedniał. Znalazłem wygodną ścieżkę na wał. Zostawiłem
rzekę i wspiąłem się na koronę. Wracałem do samochodu, oglądając pokręcone i
połupane wierzby, topole osypujące się z konarów, zdziczałe orzechy włoskie w
jesiennej szacie... Krajobraz zgniłego wyżu nad Wisłą...